Praktyki... Temat rzeka.
Wiadomo, każdy dopiero zaczyna, każdy chce być postrzegany jako "dobrze rokujący", każdemu marzy się wielka medycyna, zabiegi, uratowane życia. Nikt nie chce być złapany na braku umiejętności, zwłaszcza tak prostej jak założenie wenflonu, wentylacja na maskę czy... pomiar ciśnienia tętniczego.
Przyjechał do nas zasuszony, odwodniony staruszek. Zadanie bojowe dla młodzieży - zbadać dokładnie, zebrać wywiad i zdać relację.
Pół godziny później sprawdzam mojego studenta. Lista chorób pacjenta długa, ale objawy wybadane coś nie pasują do tego, co widzę. Ciśnienie 140/90? Ledwo czuję tętno... Biorę ciśnieniomierz i sprawdzam na własne ucho. I co? Cisza, nic nie słychać. Może coś w okolicach 80, ale to chyba bardziej moja wyobraźnia niż tony. Za to kątem oka widzę, że student robi się ciut purpurowy.
Staruszek dostaje leczenie, ja zabieram narybek do gabinetu i grzecznie pytam, skąd takie ciśnienie? Student robi się purpurowy odrobinę bardziej i patrząc w podłogę przyznaje, że też nie słyszał. Ale było mu wstyd, że nie potrafi zbadać tak prostej rzeczy jak ciśnienie, więc wymyślił wartość, jaka wydała mu się prawdopodobna. Na szczęście tym razem jego kłamstewko nie spowodowało jakichś strasznych konsekwencji.
Ale wiecie co jest piekielne? Nie, nie ten student. Jego opiekun z uczelni. Który (przynajmniej według relacji praktykanta) wyśmiewał, karał i odsuwał od zajęć tych, którym coś nie wyszło w badaniu. Proste, prawda? Nie umiesz? Nie słyszysz? Nie masz wprawy? To ja cię wyrzucam z zajęć, żebyś się nie miał jak nauczyć.
Panu wykładowcy życzymy kontaktu z wychowankami. W roli pacjenta.
Jestem młodym chłopakiem, zaraz po szkole średniej poszedłem na studia - kierunek matematyka, jednak okazały się nietrafione trochę z lenistwa, trochę z tego, że spodziewałem się czegoś innego, nie o tym będę pisał.
Więc po pierwszym zaliczonym semestrze postanowiłem zrezygnować z studiów, odczekać i pójść na coś innego.
W sumie przede mną było kilka miesięcy wolnego, czemu by nie pójść do pracy?
No więc poszedłem do urzędu pracy (na głównym monitorze wielkimi literami jest wyświetlony napis "Witamy w PUPie", całkiem trafiony).
Otóż pomijając fakt, że urzędnicy maja totalny brak szacunku do ludzi którzy tam przychodzą (nie tylko menele i pijacy ale w większości całkiem zadbani ludzie, tyle że bez pracy). No więc drukuję sobie bilecik do kolejki, na którym jest napisany mój numerek - 5 osób przede mną. Myślę - pójdzie szybko. Czekałem jedynie 80 minut (warto zauważyć, że interesanci wychodzili po 5 minutach od wejścia - tzn urzędnicy mieli ok. 10 minut dla siebie po każdej przyjętej osobie).
Od pani urzędniczki dowiedziałem się, że w tym wieku (20 lat, tak 20 lat) bez DOŚWIADCZENIA pracy nie dostanę - mogę co najwyżej starać się o przyjęcie na staż (całe 800 złotych na rękę za normalny 8-godzinny tryb pracy). Pomyślałem spróbuję, co mi tam.
Oczywiście urząd pracy sam nigdy nie wysłał mi oferty, po prostu regularnie go odwiedzałem i sprawdzałem dostępne oferty - jako, że jest to staż urząd pracy na każdy musi dać skierowanie (co jest dość ważne w tej historii).
Kilka rozmów za mną, kilkanaście wysłanych CV - za każdym razem ten sam powód odmowy - przyjęliśmy kogoś z doświadczeniem (tak na boku gratuluję ludziom, którzy maja doświadczenie i idą pracować za 800 złotych - brawo). No tak przecież sama nazwa STAŻ sugeruje, że powinienem mieć doświadczenie w zawodzie.
Kolejna firma, kolejna odmowa, no nic, idę do urzędu po kolejne skierowanie. Dostaję skierowanie na staż, wychodzę z urzędu i tak jak zawsze, dzwonię aby umówić się na rozmowę kwalifikacyjną do firmy i dostaję odpowiedź: "Nie możemy umówić Pana na rozmowę, gdyż nie ma osoby decyzyjnej". Pytam się kiedy będzie? Odpowiedź: "Nie wiem, proszę zadzwonić za tydzień". No więc dzwonię za tydzień, znowu to samo, czekam kolejny tydzień, znowu to samo (to już 3 tydzień). Była to firma logistyczna, czemu jeszcze nie zbankrutowała? Nie wiem.
Idę do urzędu pracy po raz kolejny o tygodniowe przedłużenie skierowania na staż i co się okazuje? Ja zostaje zlinczowany za to, że pracodawca przez 3 tygodnie nie może się umówić na spotkanie, prosta odpowiedź z moich ust "Proszę więc zadzwonić i mnie umówić na rozmowę". Dzwoni więc pracownik urzędu pyta się o datę, odpowiedź: "rozmowa ma być za 3 dni". Myślę sobie fajny pracodawca, jak zadzwoni urzędnik od razu wie co i kiedy.
No nic, za 3 dni idę do firmy na rozmowę i nie zgadniecie: nie wiadomo kiedy jest rozmowa, bo brak osoby decyzyjnej. Ja pier**** cóż za profesjonalizm. Po kolejnym odczekanym tygodniu (to już czwarty tydzień, a ja ciągle się bawię z jedną ofertą pracy) wreszcie idę na rozmowę. Pracodawca mi mówi, że mu narobiłem w urzędzie złej opinii, więc mnie NIE PRZYJMIE (kary ani nic w tym stylu za zwłokę nie musiał płacić, bo on może zwlekać ile chce gdyż jest pracodawcą i daje pracę, a jak ty jesteś bezrobotnym to cię traktują jak szmatę).
Jednak dzień wcześniej dzwoniła do mnie jedna z poprzednich firm, że jednak chętnie mnie zatrudnią, bo zatrudniona osoba się nie sprawdziła. No więc mówię właścicielowi firmy logistycznej, który zwleka miesiąc z rozmową: "proszę podpisać mi papierek, że nie zostanę przyjęty to znajdę inna pracę", odpowiedział mi, że nic z tego, z powodu tego że go ponaglałem on musi jeszcze się zastanowić, więc innej pracy w międzyczasie szukać nie mogę (po prostu był chamski).
No więc idę do urzędu mówię: dzwoniła do mnie jedna z poprzednich firm, chcą mnie zatrudnić, a aktualna (spóźnialska firma) mnie nie zatrudni więc chciałbym dostać skierowanie do tej poprzedniej. A na to mi urzędnik: "Nie mogę dać Panu tam skierowania, bo ma je Pan tutaj". No to zacząłem się kłócić, że jak to? Nie mogę iść na staż bo dostałem skierowanie do jakiejś innej firmy, która się spóźnia ponad miesiąc a i tak mnie nie zatrudni, dostałem odpowiedź "Wszystko jest zgodne z przepisami, więc możesz sobie złożyć skargę". Skończyło się na tym, że złośliwy pracodawca przetrzymał moje skierowanie 2 tygodnie - więc nie mogłem się zatrudnić gdzie indziej, a poprzednia firma uznała, że nie będzie tyle czkać.
Chcę zauważyć, że nie możesz zrezygnować z skierowania które dostałeś z urzędu pracy bo wtedy zostajesz skreślony z listy osób bezrobotnych (nie przysługuje ci ubezpieczenie zdrowotne i nie możesz podjąć stażu przez 3 miesiące).
Przez ponad kolejny miesiąc nie mogłem znaleźć żadnej oferty.
No i tak dzięki urzędowi pracy nie mogłem iść do pracy (na staż), dodatkowo miałem masę nerwów ale również trochę doświadczenia życiowego - o ile można to tak nazwać.
Nigdy nie ufaj urzędnikom, a w urzędzie pokazuj się w ostateczności.
Oczywiście ani urząd pracy, ani pracodawca po mojej złożonej skardze nie ucierpiał w żaden sposób ani finansowy ani kadrowy.
Aktualnie jestem na stażu w firmie zajmującej się instalacją specjalistycznego oprogramowania - chociaż ja głownie siedzę na telefonie. Oczywiście pracy nie znalazł mi urząd pracy, a znalazłem je w ogłoszeniu.
Mam tylko duży żal do urzędu pracy o to, że przez nich zamiast 8 miesięcy pracy, mogę popracować aż 3 (bo później idę na studia).
Jestem człowiekiem, który cały dostępny czas stara się w jakiś sposób wykorzystywać. Nie lubię siedzieć nie robiąc nic.
Za czasów pracy na szpitalnym oddziale ratunkowym, w czasie wolnym (zdarzał się taki czas!), starałem się zawsze wymyślać coś żeby nie umrzeć z nudów. Nie zawsze mogłem komuś pomóc przy pacjentach, więc korzystając np. z obecności dzieci na SORze, wygłupiałem się.
I tak jednego dnia wpadłem na mega pomysł zwinięcia pielęgniarkom czerwonego obrusa, z którego zrobiłem pelerynę. Razem z trzema chłopcami, którzy czekali z rodzicami zacząłem bawić się w superbohaterów. Jednemu nawet przytwierdziłem plastrem szpatułki do rąk, żeby był prawdziwym Wolverinem.
W najlepszym momencie zabawy usłyszałem wrzask. Mamie jednego z chłopców bardzo nie spodobał się czerwony pajac z peleryną...
Najpierw zrobiła awanturę wyzywając mnie od zboczeńców i idiotów, a następnie napisała skargę, że ratownicy (już ratownicy, a nie ratownik) na oddziale zachowują się jak kretyni i zarażają dzieci patologiczną potrzebą wyróżnienia się. Cokolwiek to znaczy.
Nikt nie docenia superbohaterów!
Zainspirowana opowieściami o wszechimperialnej dominacji emerytów i rencistów, korzystających z usług służby zdrowia oraz całkowitym ich przekonaniu o tym, iż młodzi ludzie nie mają prawa chorować, przytaczam moją historię choroby z ostatniego pół roku.
Zacznę od tego, że zimą wypadł mi dysk i to tak niefortunnie, że wyrosła mi w kanale rdzeniowym wielka przepuklina, uciskająca nerw odpowiedzialny za prawą nogę, kanalizację i szeroko pojęte życie seksualne. Gdy odczuwałam już tak silny ból, że chciałam skoczyć z okna oraz wstyd, że 28-latka nie może się samodzielnie ubrać, wylądowałam na sali operacyjnej, a potem na oddziale gdzie średnia wieku wynosiła ze 100 lat. Tam było ok, podobnie jak w poczekalniach u różnego typu lekarzy (neurologa, ortopedy, neurochirurga, rehabilitanta).
Ciekawie zaczęło się na ćwiczeniach rehabilitacyjnych 3 miesiące po operacji. Cykl miesiąca ćwiczeń w grupach, na które trudno się było dostać. W życiu nie czułam się tak niekomfortowo. Pomijając już kłótnie starszych pań, rytmicznie rozszerzających nogi na macie, o przewadze Rydzyka nad Duchem Świętym, brak higieny i obleśnych starych amantów bezczelnie mi się narzucających. Za każdym razem gdy wchodziłam na salę byłam obgadywana, wyzywana od smarkul, symulantek i naciągaczek, jakikolwiek dźwięk bólu przy wykonywaniu ćwiczeń był niezwykle złośliwie komentowany, podobnie jak mój strój, pozycja jaką zajmowałam (mająca świadczyć o moim zawodzie).
Sugerowano że wkręciłam się na zajęcia, bo nie chce mi się zapisać na aerobik żeby schudnąć, bo przecież tak młoda osoba nie może być chora. Nawet widoczna na plecach blizna ich nie przekonała i najtwardsza zawodniczka uparcie twierdziła, że miałam tą słynną aborcję przez plecy, za która pójdę do piekła.
Byłam w szoku, że stado bab po 70-tce potrafi się zachowywać jak niewychowane smarkule w gimnazjum. Instruktorka to lekko zlewała, bo miała na głowie indywidualne przypadki, a ja dotrwałam dzielnie do końca i straciłam wiarę w ludzkie współczucie oraz archetyp miłej starszej pani.
Mieszkam w małej wiosce. Bardzo lubię to miejsce i nie chciałbym mieszkać w dużym mieście. Ale jest jeden problem. Moja chałupka stoi przy żużlowej drodze łączącej moją miejscowość z sąsiednią. Dziennie przejeżdża tamtędy dużo samochodów, bo jest bliżej i szybciej.
Więc proszę sobie wyobrazić jak wygląda pranie wywieszone na suszarce albo jak wygląda świeżo umyty samochód, kiedy jadę do sklepu. Na nowo wszystko jest czarne. Zimą zaspy po kolana, po ulewie koleiny, samochód obłocony, trzeba odpalić traktor i wyciągać sąsiadów lub przejezdnych kiedy ich samochód nie da rady. Ale nie piszę tego, żeby Wam pokazać jaki mój ciężki los ale jaki jest absurd władz wojewódzkich. Już wyjaśniam.
Po dość dużej ulewie na drodze zrobiło się bajorko. Ni jak nie dało się przejechać, a jeżeli już ktoś zaryzykował, to po paru minutach prosił o pomoc mojego ojca żeby wyciągnął ich ciągnikiem. I tak w ciągu dnia z 5 razy. Moja żona robi zdjęcia, pisze do lokalnej gazety z prośbą o interwencje, bo prośby mieszkańców nie są wysłuchiwane. Gazeta się ukazała, a w niej nasz artykuł, za 2 dni zebranie wiejskie. Przyjechał sam wójt. I jakie były jego słowa?
- "Możecie sobie pisać i pisać do gazet, a ja i tak tej drogi nie zrobię".
Może dodam bardzo istotny fakt, że wójt zanim objął stołek mieszkał przy takiej samej drodze co ja. A po pół roku miał asfalt i chodnik.
Więc pytam się, co jeśli mój sąsiad zasłabnie albo moja żona zacznie rodzić a karetka nie przejedzie, bo są koleiny albo zaspy? Czy wójt wtedy za to zapłaci? Sobie potrafił drogę zrobić.
Bezmyślni rodzice.
Przedwczoraj miałam przyjemność być na koncercie. Nie będę wdrażać Was w szczegóły; bilet miałam na tak zwaną strefę golden circle, tuż przy scenie. Kto jeździ na koncerty cięższych brzmień, ten wie, jak to wszystko wygląda i w jakim stanie zazwyczaj wraca się do domu.
Przyznam, że trochę mnie zatkało, gdy obok mnie stanął mężczyzna z dzieckiem na ramionach, tak na oko 5-6 lat* i z żoną czy tam dziewczyną. Jak się okazało - z Polski (koncert był w Czechach). W oczekiwaniu na występujących, wdałam się w krótką rozmowę. Dowiedziałam się, że oni przyjechali, a synka nie mieli za bardzo z kim zostawić, on u babci nie lubi być, to wzięli go ze sobą. Hm...
Już na początku zaczął padać deszcz, który potem zamienił się dosłownie w oberwanie chmury i nawałnicę (ostatnio w tv cały czas trąbią, że powodzie). Mimo to wszyscy się świetnie bawią, pan z żoną też, dzieciak płacze, moknie, co chwilę pić, jeść, siusiu... W króciutkiej przerwie technicznej, zwróciłam panu uwagę, że może lepiej byłoby zmienić miejsce na jakieś bardziej bezpieczne, albo osłonić chłopca swoją kurtką, bo leje jak z cebra. Nie, on sobie poradzi i kim ja w ogóle jestem, że mam mu mówić co ma robić z dzieckiem. No okay, bawimy się dalej, ja odchodzę trochę na bok.
Mniej więcej w połowie koncertu zawartość żołądka dzieciaczka, wylądowała na głowach kilku najbliższych osób stojących przed panem.
Z tego miejsca pragnę podziękować rosłemu Czechowi, który dał panu bardzo dobitnie do zrozumienia co mu zrobi, jeśli zaraz nie uspokoi syna. Tatusiek nie zdążył wdać się w dyskusję, bo panie z "obhaftowanymi" włosami zgłosiły wszystko u ochroniarza, który zainterweniował. I bardzo dobrze.
Oby jak najmniej takich tłumoków, bo psują innym zabawę i przy okazji narażają własne dziecko.
*Może niektórym w głowach się nie będzie mieścić i będą się buntować, że dziecko w tym wieku nie może wejść. Więc uprzedzę. Może, pod warunkiem, że jest pod stałą opieką. Poza tym żadnych innych ograniczeń wiekowych nie było.
Wakacje to i dużo festiwali, i różnych imprez. A co za tym idzie utrudnienia w ruchu ulicznym przez natłok ludzi.
Mieszkam niedaleko miejscowości w której co roku odbywa się Tydzień Ewangelizacyjny, odbywają się tam seminaria biblijne, różne koncerty, zajęcia dla dzieci, itd, wszystko na tle biblijnym, poznawanie Boga. Ogólnie fajna impreza, każdy może przyjść zobaczyć, jak się podoba to dobrze, jak nie to nie, nikt nikogo do niczego nie zmusza. Jest to na Śląsku, ale zjeżdżają się ludzie z całej Polski.
No i co może być w takiego typu imprezie piekielnego jeżeli większość ludzi to osoby przyjazne dla otoczenia?
Ano to, że jest to organizowane na wsi w której droga główna nie jest jakoś wybitnie szeroka, bez chodników tylko wąskie pobocze. Przyjedzie z 2 tysiące ludzi w jedno małe miejsce i wszyscy chcą iść w tym samym czasie na seminarium, a ty akurat chcesz jechać do pracy. Żeby przejechać z mojej miejscowości do innej, muszę przejechać przez tą, w której akurat jest ta ewangelizacja.
I jak się nie wściekać, jak cała gromada ludzi wejdzie ci na drogę i nie przesunie się ani milimetr, choć widzą nadjeżdżający samochód?! To że oni mają wakacje i nigdzie się im nie spieszy, nie oznacza tego że ludzie mieszkający w okolicy nie mają obowiązków. A przez to, że oni uważają że są świętymi krowami, ja muszę czekać dobre 10 minut żeby przypadkiem kogoś nie rozjechać. A klakson to myślą chyba, że to zachęta aby jeszcze więcej ludzi wyszło na drogę. Szczególnie, że ruch nie jest bardzo duży, więc tak trudno przepuścić jedno auto?
Nie rozumiem także pukania się w głowę kiedy z zawrotną prędkością 5km/h podjeżdżam żeby choć trochę się ruszyć do przodu, a chłopak wlatuje mi pod maskę i wykonuje taki gest?!
Historia 'pypy' skłoniła mnie do napisania swoich przeżyć z Urzędem Pracy.
W wieku 18 lat przerwałam edukację w Technikum z przyczyn osobistych. Podjęłam pracę 'na czarno' gdyż pracodawca nie był skłonny dać mi nawet śmieciówki. Po pół roku walki z wiatrakami zmieniłam pracę. W nowej firmie dostałam pracę na pełny etat, łącznie z umową o pracę i całą resztą dodatków. W między czasie podjęłam się edukacji w trybie zaocznym, bo zawsze chciałam mieć min.wykształcenie średnie. Jednak po 13 miesiącach pracy w firmie zmienili nam treści w umowie, co było mi bardzo nie na rękę, więc podziękowałam firmie za współpracę, nie podpisałam aneksu i zostałam zwolniona.
Z racji tego, że przepracowałam ponad rok, przysługiwał mi zasiłek dla bezrobotnych, więc zarejestrowałam się w PUP. Przez pół roku byłam w urzędzie 3 razy 'podpisać' się. Liczyłam na jakąkolwiek pracę z ich strony, ale propozycji nie było, a pieniądz jeszcze jako taki był. Wizyty wyglądały mniej więcej tak: 'Pani podpisze, dziękuję, do widzenia'. Po okresie zasiłkowym, przy kolejnej wizycie urzędniczka zaproponowała mi extra ofertę pracy. Praca na produkcji, po 12h dziennie za minimalna pensje. Byłoby ok, żadnej pracy się nie boję, lecz pani zostawiła na koniec wisienkę na torcie: praca była 60km od mojego miejsca zamieszkania. Po szybkiej kalkulacji wyszło, że większą część pensji musiałabym wydać na paliwo. Pytam pani jak miałyby wyglądać moje dojazdy (PUP wie że mam prawko, nie wie i nie musi wiedzieć o samochodzie). 'Uprzejma' pani poinformowała mnie, że z miasta powiatowego jeździ autobus o godz 4.30, fajnie tyle że do tego miasta muszę dojechać 20km. Musiałam odmówić takiej wspaniałej ofercie.
Kolejna wizyty wyglądały tak jak te w czasie pobierania zasiłku. Ukończyłam szkołę, pojechałam na kolejna wizytę ze świadectwem w ręku i nadzieją na większe szanse w znalezieniu pracy. I jest! Eureka! Pani ma dla mnie ofertę stażu. W agencji nieruchomości. Wymagania: wykształcenie średnie i dobra obsługa komputera. Czyli wszystko co posiadam. Skierowanie w ręku, za kilka dni rozmowa z pracodawca. Pełna nadziei jadę na spotkanie. Rok bezrobocia dał mi trochę w kość, psychicznie. Pani w agencji miła, rzeczowa, informuje mnie, że wszystko ze mną ok, ale ona chce kogoś z doświadczeniem (moja mina wtf? Doświadczenie na staż?). Pytam więc jakie to doświadczenie na być, pani mówi że najlepiej chciałaby studenta zaocznego uczącego się w kierunku nieruchomości. Pytam więc panią dlaczego wpisała w ofertę min wykształcenie średnie, odpowiedź najbardziej szczera z możliwych - bo panie w urzędzie jej tak kazały, nie miały ofert dla tego rodzaju wykształcenia, więc to był warunek zamieszczenia ogłoszenia. Wróciłam więc do pupu z ciśnieniem i zrobiłam dym.
Ja wszystko rozumiem, statystyki itd. Ale do ku'rwy nędzy, to że jestem bezrobotna, nie znaczy, że można pomiatać moim czasem i pieniędzmi. Mnie było stać na takie wycieczki bez celu, ale co z ludźmi, którzy odmawiają sobie chleba czy obiadu żeby jechać na darmo bo urząd tak chce? Nie ogarniam! Teraz mam pracę na okres próbny i czuje, że na tym się skończy. Czekam na kolejne wku'wy z przybytku dla bezrobotnych.
Słońce, plaża, cieple, wygazowane piwo... jak to się mówi.
Plaża z bardzo małą ilością suchego piachu, mocno ubita. Zgarniam sobie tą niewielką ilość piachu pod głowę. Wtedy poczułam pod palcami patyk wbity na sztorc, to go wyciągam. Ciągnę - nie idzie, kopię i znalazłam, co znalazłam: wbity w plażę zardzewiały gwóźdź ostrzem w górę.
Tu zabrakło mi kulturalnych słów by wyrazić swoje oburzenie i komentarz.
P.S. Plaża nad jeziorem. Gwóźdź (ok 10 cm) wbity w mokry piach (prostopadle!), tak że ok. 2 cm wystaje i jest przysypane tylko suchym piachem.
Dziś wieczorem odwiedziła mnie straż miejska. Sąsiad z dołu poskarżył się na hałas, rzekomo spowodowany przeze mnie. Hałas wywołany tym, że jeżdżę na rowerze treningowym. Dodam, że godzina młoda, było około 20.30. Panów wpuściłam, pokazałam, że rowerek stoi na prymitywnej nieco izolacji wykonanej z wykładziny i kocyka, dość grubego zresztą, złożonego na czworo. Panowie kazali zademonstrować hałas, co z radością zrobiłam, po czym uzyskałam od obu szeroki uśmiech, wywołany zapewne skalą owej „szkody”. Kazali przełożyć mi trening na nieco wcześniejsze godziny, trochę pokręcili nosem na upierdliwość sąsiada. Porozmawiali z moimi dziadkami,z którymi mieszkam, po czym w przyjemnej atmosferze zmyli się.
Średnio piekielne, prawda? Otóż owy sąsiad, niecałe 5 lat temu miał sprawę w sądzie założoną przez moich dziadków. Podstawą było zakłócanie ciszy, hardkorowymi bitami prosto z manieczek ustawionymi na taką skalę, że każdy by ogłuchł. Działo się to w czasie, kiedy moja mama umierała w domu, na łóżku. Ostatnie stadium raka płuc, z przerzutami na mózg, cała w odleżynach, cierpiąca w swojej agonii, kobieta której nie mogliśmy i nie chcieliśmy oddawać do hospicjum. Płakała, krzyczała, kiedy jeszcze była w stanie mówić przeklinała i błagała żebyśmy to ukrócili, bo ona nie może wytrzymać...
W dalszym ciągu mam łzy w oczach kiedy wspominam jak niegodziwi okazali się oni... Wielokrotne prośby z naszej strony skutkowały tylko tym, że żona sąsiada ze śmiechem stwierdziła „co mnie to, ta k*wa ma swoje mieszkanie, nie jest tu zameldowana”. Istotnie, wcześniej wynajmowałyśmy z mamą mieszkanie w tym samym mieście, nieco dalej jednak jako nastolatka nie dałam rady sama zajmować się Mamą i musiałyśmy zamieszkać z dziadkami [mój ojciec również już nie żył]. Miałam wtedy 14 lat. Niedługo potem niestety mojej Mamie nie starczyło sił i odeszła do, mam nadzieję, lepszego miejsca. Im do tej pory zdarza im się puszczać muzę tak głośno, że u nas nie można normalnie porozmawiać. Mimo sprawy w sądzie, mimo próśb moich i dziadka. Ale nikt już się nie uskarża, bo i po co. Nikt nic z tym nie robi, a oni nic nie robią sobie z nas. Denerwuje mnie to, że ci ludzie, mimo iż skrzywdzili moich dziadków, moją mamę i mnie, mimo iż sami są ogromnie trudni we „współżyciu blokowym” potrafią być na tyle bezczelni, by nadal utrudniać innym życie. Babcia ma zaleconą rehabilitację po operacji obu kolan i kręgosłupa, która polega właśnie na jeżdżeniu kilka minut dziennie na rowerku treningowym. Jest osobą niepełnosprawną i zwyczajny rower nie wchodzi w grę. Ja po ciężkiej depresji usiłuje wrócić do osoby, jaką byłam zanim to wszystko się wydarzyło, właśnie poprzez ruch i ostre treningi. Dużo mi się przytyło przez te stany nerwowe.
Nie wiem nawet jak nazwać tę sytuację. Moja babcia prawie się rozpłakała przy straży miejskiej, ze wstydu i upokorzenia. A ja po prostu siedzę i zastanawiam się – jak można być takim chamem?
[ Dodano: 2013-08-07, 08:36 ]
Dwa miesiące temu zadzwonił klient. Chce nowy numer tel, z iPhonem, proponowałam więc plan z internetem. Tłumaczyłam jak dziecku, że to smartfon, że nabije mu koszty związane z transmisją. Nie, on nie jest głupi, on wie. W końcu się zdecydował.
Na pierwszej fakturze koszmar, 3657,12 zł za połączenia z internetem, w dodatku zwykle niewielkie, ale częste. Od razu widać, że to aktualizacje. Klient zadzwonił z przysłowiową "mordą", skargi składał na mnie, na sieć, szkoda, że nie na siebie. Rozmowy odsłuchane, konsultant z działu reklamacji łagodnie wytłumaczył, że przecież Sihaja tłumaczyła, nawet kilka razy, a pan potwierdzał, że umie korzystać bez pakietu internetowego. No ale, anulujemy tę opłatę, proszę włączyć pakiet za 15 zł na miesiąc, żadnych dodatkowych kosztów nie będzie. Ok. Klient przyjął, pakiet włączony.
Za miesiąc kolejne skargi, znowu internet, znowu skarga na konsultanta. Patrzę, pakiet wyłączony, dzwonię, pytam o co kaman.
Okazało się, że pan jednak chciał przyoszczędzić i następnego dnia pakiet wyłączył, myśląc, że uda mu się znowu reklamacyjnie kosztów pozbyć. Niestety, drugi raz nie uznano reklamacji, tym bardziej, że wykorzystanie było dużo większe (pan sobie ściągał filmy - pomyślcie sobie jakie były koszty przy cenie 1 zł za 1 MB bez pakietu).
Faktura na ponad 6 tysięcy została jak jest.
Niestety, na głupotę i cwaniactwo nic nie poradzisz...
Miesiąc temu koleżanka brała ślub. O dziwo - wszystko szło gładko, aczkolwiek organizowane z niejakim pośpiechem, bo co załatwili, to zaraz się waliło. Dali radę, wesele było fajne, większość chyba wybawiła się za wszystkie czasy.
Gdzie piekielność? Pan Wielce Wielmożny Fotograf.
Znaleźli go na targach ślubnych. To, co tam pokazywał, było nawet ciekawe, dobrze zrobione, w oczy nie gryzło. Cena też normalna - ani za wysoka, ani za niska. Nic nie wzbudzało podejrzeń.
Schody zaczęły się dzień przed weselem.
Okazało się, iż WWF (jak go w skrócie nazwę) nie wyrobi się na 13, aby zrobić fotografie w domu. Po opierdzielu - przyjechał z lekkim poślizgiem, wyrobili się wszyscy.
Trochę zdziwiliśmy się, a zwłaszcza siostra Panny Młodej, która też coś tam fotografuje, kiedy WWF wyciągnął swój sprzęt - zwykłą małpkę z wymienną optyką. Pamiętajmy jednak - fotografa nie ocenia się po sprzęcie, tylko po umiejętnościach, także wszyscy nabrali wody w usta. A można było się domyślić tragedii...
W kościele WWF było pełno. Wpierniczał się między ławki, przepychał ludzi, wszędzie właził i skupiał na sobie większą uwagę, niż młodzi. Szczytem jednak było kiedy, podczas przysięgi, wsadził swoje łapsko z aparatem między głowy młodych - nie wiem, żeby zrobić portret księdza? Został delikatnie upomniany, młodzi musieli powtarzać przysięgę w zakrystii.
Na sali nie było lepiej - niemalże wchodził na stoły, dyszał ludziom w karki, zaglądał do talerzy i co chwila rzucał jakieś głupie uwagi. Przy pierwszym tańcu wchodził młodym pod nogi i też nie wiem, dlaczego. Zawsze myślałam, że można stać dalej i zrobić zoom, ale widocznie WWF tego nie wiedział, albo nie pomyślał...
Przez niego też nie udało się tradycyjne łapanie welonu, gdyż stał tak blisko, że dostał nim niechcący w twarz - naprawdę, stanie pół metra za Panną Młodą nie jest najlepszym pomysłem.
Okazało się, że nie ma pomysłu na plener ze Świadkami. Ba! Przyjechał kompletnie nieprzygotowany - nie wiedział, GDZIE TUTAJ MOŻNA ZROBIĆ JAKIEŚ ZDJĘCIA. Świadkowa chciała go odwieść od pomysłu częściowej sesji już tego dnia, że poczekają na plener właściwy. Co na to WWF? "Nie będziecie już wyglądać tak samo, poza tym po co mi świadkowie na sesji, ja Was wozić nie będę".
Skończyło się na tym, że zdjęcia zrobił, w deszczu, na boisku szkolnym. Tragedia. Panna Młoda wróciła w sukni upierniczonej błotem. Prawie się poryczała.
Prawdziwa piekielność zaczyna się teraz.
Przyszedł czas na sesję plenerową. WWF znów nie wiedział, gdzie tutaj można zrobić zdjęcia, więc znów wyszły byle jakie - nad rzeką z ujętym szlamem, znów na boisku szkolnym, na torach kolejowych... Panna Młoda tego nie chciała - ale WWF także zbył ją stwierdzeniem, że musi być gdzieś blisko, bo on jeździł nie będzie.
Po paru tygodniach przyszła zamówiona przez nich fotoksiążka z wesela i sesji. Zdjęcia są nieostre i takie właśnie wydrukowane, a do tego - wrzucone byle jakie pseudo ładne ramki (wiecie - z Diddlami i innymi kwiatkami) z, uwaga, uwaga... znakiem wodnym z adresem strony, z której zostały ściągnięte. Do tego - tu jakiś cudowny rozbłysk na zębie, w oku... Kwintesencja kiczu.
Na płycie - zdjęcia nagrane byle jak, nieposortowane i tu objawia się jego bezczelność - więcej jest zdjęć wydatnych cyców jednej z kuzynek, co to miała sukienkę z głębokim dekoltem, niż Pary Młodej. Dołączony film - zmontowany tragicznie, z urwanymi zdaniami (o ile w ogóle je słychać, bo i mikrofonik ledwo zbierał), trzęsącą się łapą.
Kiedy koleżanka to wszystko zobaczyła, przelała się czara goryczy. Poryczała się i przybiegła do mnie, co ona ma do cholery z tym zrobić?
Jak dla mnie - sprawa prosta. Nie zapłacić. Właściwie to jeszcze można pokusić się o zwrot zaliczki.
Wielce Wielmożny Fotograf nie przyjął dobrze tego, co usłyszał. Bo on zrobił dobrze i tak miało być! Co z tego, że po fakcie ewidentnie widać, iż portfolio zrobił ktoś za niego - mają mu zapłacić i to bez mała 2500zł, bo po namyśle, to on tyle się napracował i na tyle wycenia swoją pracę!
Skończyło się na policji - że młodzi nie chcą zapłacić za wykonaną usługę. Zgłoszenie przyjęte, teraz będą bawić się w sądach.
Tylko szkoda, że właściwie to ŻADNEJ pamiątki ze ślubu nie ma... Pozostały zdjęcia gości a mówię wam, że one są lepsze, niż te wykonane przez Wielce Wielmożnego Fotografa...
Nieładnie cieszyć się z czyjejś śmierci, ale kiedy wczoraj się dowiedziałam, że zmarła jedna z sąsiadek, szczerze się ucieszyłam.
Kiedy kilka miesięcy temu wprowadziłam się do pierwszego własnego mieszkania, byłam przeszczęśliwa. Okolica super, sąsiedzi też super, mieszkanie super - no żyć nie umierać. Trzy miesiące później wprowadziła się do mieszkania pode mną baba. I się zaczęło.
Babka miała około 80 lat. Przez całe życie była lekarką w jakiejś pipidówie, lokalną szychą, która na stare lata przeniosła się do Wrocławia, by być bliżej wnuków oraz życia dużego miasta. Niestety, spaczenie jakieś przez te lata szychowania jej się zrobiło, bowiem ciągle wydawało jej się, że skoro przez cały PRL dostawała szynkę spod lady, to i dzisiaj każdy napotkany śmiertelnik będzie ją całował w rączkę. Albo najlepiej nóżkę.
Szczęściem w nieszczęściu jest jej córka, miła, konkretna kobieta, która ciągle tylko tłumaczyła matkę przed sąsiadami i łagodziła konflikty.
Kobieta w pół roku nastawiła przeciwko sobie wszystkich lokatorów, od starszego małżeństwa z parteru, po dwuletnią dziewczynkę z drugiego piętra. A czym? Ano tym:
1. Ubzdurała sobie, że mieszkanie które ja zajmuję, powinno być dla jej wnusia. Pal licho, że wnusio jest na ostatnim roku studiów w Krakowie i do Wrocławia wracać nie zamierza. Mieszkanie ma być dla niego, zatem mnie trzeba stamtąd wykurzyć. We wszystkie możliwe sposoby:
- Że hałasuję w nocy: w efekcie policja była cztery razy, trzy tylko z upomnieniem, czwarty raz skończył się toczącą się właśnie sprawą w sądzie. Bo raszpla jedna wezwała policję, kiedy pewnej nocy dopadło mnie zatrucie pokarmowe. Przeszkadzała jej spuszczana woda, a kiedy w końcu zasnęłam po kilku godzinach spędzonych w łazience, o 4 w nocy obudzili mnie policjanci. Mało życiowi, mandat chcieli wlepić, którego nie przyjęłam.
- Mam psa - przez pół roku odwiedziły mnie chyba wszystkie TOZy i zakłady w promieniu 50 kilometrów od Wrocławia. Bo rzekomo psa głodzę, biję, zamykam na balkonie niezależnie od pogody. Pies grzeczny, zadbany, nie szczeka, nie brudzi na klatce. Na balkonie siedzi godzinami, bo lubi, czasem gdy było chłodno w mieszkaniu, zamykałam drzwi, w które on drapie kiedy chce wejść. Ale ona ma kota, pies go na pewno zabije, mam się pozbyć psa. Takie żądanie przedstawiła kiedyś, gdy wpadłam na nią na klatce schodowej.
- Przekupstwo: chciała mi dać 50 tysięcy za wyprowadzkę z tego mieszkania. Nie, że ja je sprzedam i jeszcze dostanę 50 tysięcy, tylko po prostu, 50 tysięcy i fora ze dwora. Mieszkanie jest warte około 300, i w sumie dopiero co zaczęłam spłacać na nie kredyt.
2. Jeden z sąsiadów jest po wylewie, ma problemu z poruszaniem. 'Od zawsze' jego żona parkowała ich samochód tuż przy wejściu do klatki. Tak się jakoś przyjęło, sąsiedzi wyrozumiali, nikt mu tego miejsca nie zastawiał, choć nie było oznaczone kopertą. Aż do czasu, kiedy wprowadziła się ona. Bo jej się należy, ona jest stara i chora. I ma siłę, by cały dzień latać po mieście w szpilkach.
3. Innemu sąsiadowi wjechała w drzwi samochodu. Najpierw udawała, że nic się nie stało, później twierdziła że to wina sąsiada, groziła znajomościami, ostatecznie chciała dać sto złotych za naprawę. Czyli wymianę drzwi kierowcy w nowym samochodzie. Skończyło się sprawą sądową.
4. Miała kota. Kota wypuszczała na klatkę schodową, żeby sobie pochodził. Kot srał gdzie chciał, można się było o niego potknąć, jeśli nie daj boże wyszedł przed klatkę, babka oblatywała wszystkie mieszkania szukając winnego, który jej ukochanego kotka naraził na niebezpieczeństwo. Poza tym wspomniana dwulatka, ma silną alergię na koty. Nie pomagały prośby, groźby rodziców, kot cały czas łaził po klatce, a dzieciak prychał i kichał.
5. Na każdym z pięter jest wnęka z miejscami dla rowerów, we wnęce jest też okno. Babsko całe okno zastawiło doniczkami z kwiatami, rowery uniemożliwiały jej dostęp do nich, więc na przemian robiła awantury, albo rysowała ramy czy cięła opony. Na to pomógł dopiero zarządca, który kazał jej te kwiaty usunąć.
6. Wystawiała worek ze śmieciami przed drzwi. I worek sobie stał. Dwa dni, trzy, szczytem było kiedy wystawiła go na korytarz i wyjechała do sanatorium. W końcu ktoś go wyniósł, kiedy smród z klatki zaczął dochodzić do mieszkań.
I zmarła. Zwyczajnie, na zawał. A w mojej klatce ludzie się po prostu ucieszyli
I zaufaj tu ludziom...
Chłopak, 25 lat narobił sporych długów, z których nijak umiał się wyplątać.
Telefony z różnych firm, w których miał długi urywały się już od jakiegoś czasu, w końcu sprawa trafiła w ręce windykacji. Wiadomo – widmo komornika nabrało już na realności.
Mnie i mojemu żal było Maćka. To miły chłopak, którego matkę znamy. Postanowiliśmy popytać wśród znajomych, czy znalazłaby się dla niego praca tu, w Niemczech (wiadomo, zarobek jest inny), żeby chociaż część długu mógł spłacić i w efekcie udało się.
Nasz znajomy, starszy już pan potrzebował kogoś, kto pomógłby jego zięciowi założyć jakąś tam instalację w domu córki, a przy okazji i jemu samemu z pracami w ogrodzie, drobnej pomocy typu 'tu wywierć dziurę, tam inną zaszpachluj', wyjście z psem dwa razy dziennie, zrobienie zakupów, ugotowanie obiadu (Maciek jest z zawodu kucharzem) i takie tam drobiazgi.
Daliśmy Maćkowi znać, że znalazło się być może częściowe rozwiązanie jego problemów.
Fart tym większy, że starszy pan oferował mieszkanie (praktycznie cały dół jego domu z oddzielną kuchnią) wraz z meldunkiem, dostępem do Internetu i innymi takimi. Jeżeli chodzi o wynagrodzenie, za trzy miesiące pracy, Maciek po powrocie miałby spłacony praktycznie cały dług.
Radości nie było końca.
Maciek przyjechał na początku czerwca. Jeszcze przed przyjazdem, solennie obiecywał chęć jak największej pomocy starszemu panu, zapewniał o swojej chęci do pracy, wyrażał wdzięczność do tego stopnia, że po którymś 'bardzo wam dziękuję' zaczęło się nam już powoli aż głupio robić. Schody zaczęły się już przy odbieraniu Maćka z dworca.
Chłopak śmierdział jak gorzelnia. Zapytany (retorycznie) czy coś pił, stwierdził, że tylko jedno piwo, a w zasadzie pół, bo w autobusie wylało mu się ono na koszulkę i stąd ten nieprzyjemny zapach. Oczy mówiły co innego, no ale cóż... Mój z miejsca się wkurzył i już był gotowy kupować chłopakowi bilet powrotny do Polski, ale udało się mnie, naiwnej, przekonać go, że może jest zbyt restrykcyjny i żeby dał mu szansę.
Instalacja została założona dobrze. Być może dlatego, że tym, co najważniejsze zajmował się zięć starszego pana, a Maciek był do pomocy, czyli od 'przynieś, wynieś, pozamiataj', a nie od konkretnej, wymagającej znajomości rzeczy pracy. Jak się później okazało, nie raz trzeba było Maćka szukać po całej posesji, bo akurat dzwoniła jego dziewczyna i on potrzebował 'dłuższej chwili dla nich', a ten zięć to jakiś nienormalny, chyba nie rozumie co to bezbrzeżna tęsknota.
U starszego pana też nie było najlepiej. Dosłownie o wszystko trzeba było Maćka prosić. Kiedy starszy pan wskazywał mu (Maciek mówi jedynie po polsku), że trawa w ogrodzie jest już wysoka i należy ją ściąć, albo że jest sucho i gorąco, wypadałoby ją podlać, Maciek albo wykonywał swoją pracę powolnie z telefonem komórkowym w jednej ręce, albo mówił 'Morgen, morgen!', co miało oznaczać, że zrobi to jutro. Z chęci do pracy, jaką miał przed przyjazdem nie zostało nic.
Z psem, który nauczony jest wychodzenia na spacer o regularnych porach, wychodził kiedy Maćkowi się zachciało, albo i nie wychodził, jak mu się nie chciało, a spacer trwał jakieś 20 minut, podczas gdy pies, owczarek niemiecki, przyzwyczajony był do godzinnego spaceru i atrakcji typu rzucanie aportu, czego się Maćkowi robić nie chciało.
Obiady – temat rzeka. Starszy pan po zawale, który miał miejsce w zeszłym roku, odżywia się zdrowo. Maciek, ze względu na to, że nie miał nigdy czasu ani ochoty 'stać przy garach' (tak to określił – kucharz!), serwował co drugi dzień frytki z gotowymi klopsami, które się po prostu wrzuca do rozgrzanego oleju i ewentualnie skroił jakiegoś ogórka, albo wrzucał do piekarnika mrożoną pizzę. Rzadkością była jakaś zupa, nie mówiąc już o pełnowartościowym, zdrowym obiedzie. W efekcie starszy pan gotował sobie oddzielnie, jak miał w zwyczaju dotychczas.
Zakupy były robione raz w tygodniu. To akurat było Maćkowi na rękę, wszak wsiadał w samochód i na cały tydzień był z tym przecież spokój (poza pieczywem oczywiście, ale piekarnia jest nieopodal). Dostawał pieniądze i listę, co ma kupić. Poza gotowym jedzeniem typu mrożone frytki, pizze, lasagne, spaghetti, które jadał sam, miał kupować też produkty, które odpowiadają starszemu panu i coś na śniadanie i kolację. Kwota, którą wydawał, była czterokrotnie wyższa od tej, jaką starszy pan zwykł wydawać na siebie samego. Maciek kupował sobie oczywiście wszystko, co najdroższe, bo w jego mniemaniu to było właśnie najlepsze. No i raz na tydzień musiał mieć całą skrzynkę piwa dla siebie, 'bo jak to, u Szwabów być i piwa się dobrego, bawarskiego nie napić?!'. Starszy pan nie pije alkoholu wcale.
W pewnym momencie, a konkretnie w zeszły piątek, starszy pan (jak mniemam w obliczu niemal rozpaczy) zadzwonił do nas (DOPIERO! Czyli po prawie dwóch miesiącach pobytu Maćka), że on nas BARDZO PRZEPRASZA, ale że nie może chłopakowi dłużej pomagać.
My na początku nie wiedzieliśmy o co chodzi. Dopiero podczas rozmowy telefonicznej, starszy opowiedział nam jak to wszystko wygląda i że on w zasadzie lepiej i oszczędniej radził sobie sam, niż z pomocą Maćka, który robi o wszystko łaskę i w ogóle nie robi tego, po co przyjechał. Miarkę cierpliwości przelała sytuacja, kiedy starszy pan zastał pijanego Maćka, który próbował rąbać drewno (ciekawe po co, w lipcu?). Suma summarum wyszło na to, że chłopak potraktował swoją i tak lekką pracę jak wakacje zagraniczne, za które ktoś mu jeszcze płaci.
Mnie zrobiło się wstyd, w Lubym zagotowało się nie na żarty. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam go tak zażenowanego i wściekłego w jednym. Bądź co bądź, poręczyliśmy za niego.
Maciek dostał swoje 'ciężko zarobione' pieniądze, starczą na większą część długu i wrócił do Polski.
Ja nie chcę go nigdy więcej widzieć.
Jako wisienkę na torcie powiem tylko, że Maciek rozgoryczony stwierdził, że tym Szwabom to się w dupach poprzewracało. A jemu było wolno zachowywać się tak jak chciał i tak, jak się zachowywał, bo za czasów wojny Niemcy nakradli, to on teraz sobie na starym Niemcu poużywa za wszystkich.
Trzęsie mną do teraz.
Natchniona http://piekielni.pl/52710, postanowiłam opisać tegoroczną kolonię zuchową, na której byłam opiekunem męskiej szóstki (z braku męskiej kadry i po wcześniejszym poinformowaniu rodziców).
Był sobie chłopiec, powiedzmy Michaś. Michaś przyszedł do mnie drugiego dnia kolonii i stremowanym głosikiem wyszeptał "druhno, bo ja nie zdążyłem" - cóż, zdarza się, kazałam wziąć ręcznik, mydło, czyste majtki, spodenki i heja pod prysznic. Dziecko umyte, ubranka przeprane, ja się zastanawiam co jest powodem (bezglutenowiec - nie wiedziałam jakie ma objawy alergii, więc obwiniałam siebie, że nie dopilnowałam).
Dzień następny - sytuacja podobna. Czwartego dnia zadzwoniłam do rodziców, żeby zapytać, co się dzieje i czy zdarzało się w domu (po drugim razie dieta była przestrzegana jeszcze bardziej restrykcyjnie niż wcześniej) - odpowiedź - nie, skąd, nigdy! Znaczy kiedyś w przedszkolu raz, ale przecież on do drugiej klasy idzie, a od tamtej pory nic.
Sytuacja trwała, codziennie lub co drugi dzień to samo - czyste ubranka - prysznic - pranie. Po dwóch tygodniach spytałam się Michasia, gdy był pod prysznicem, czy w domu też tak często nie zdąża - odpowiedź zwaliła mnie z nóg - "tak, druhno".
Czemu rodzice nic nie powiedzieli? Czemu nie wpisali w kartę albo nie odpowiedzieli mi szczerze na pytanie przez telefon? Nie zawsze byłam w pobliżu, czasem dzieciaki robiły coś same (np. grały w piłkę, czy były na zajęciach w drużynach harcerskich, kiedy nasza kadra miała odprawy/spotkania programowe) - wtedy inne zuchy czuły zapach i wytykały Michasia palcami. Warto było?
Od razu wyjaśnię - była nas szóstka kadry, ale Michaś to dziecko nieufne i zamknięte w sobie, i ciężko mu podejść do kogoś, kogo słabo zna (byłam jedyną osobą kadry z jego gromady, więc jedyną osobą kadry, którą znał wcześniej) - a jak każdy, czasem musiałam iść pod prysznic, źle się czułam i nie było mnie w podobozie, czy leciałam do sklepu po rzeczy na zajęcia. Zostawiałam dzieci pod opieką innego opiekuna, ale Michaś do nikogo innego nie podchodził.
Dorabiam sobie pracując na nocnych zmianach w sklepie monopolowym (w godzinach 19.00 - 07.00). Chwilę po 20.00 do sklepu wchodzi [Ch]łopiec. Na oko 12 lat.
-[Ch] Dobry wieczór, poproszę Okocim mocne w butelce. Najlepiej zimne.
-[J] Przepraszam, ale nie mogę ci sprzedać piwa.
-[Ch] A dlaczego? Mój dziadek zawsze tutaj kupuje.
-[J] Ale twój dziadek jest pełnoletni.
-[Ch] Ale to dla niego jest to piwo.
-[J] Przykro mi, ale nie.
Za jakieś 10 minut przyjeżdża... tak, [D]ziadek.
-[D] Witam. Dlaczego pan nie sprzedał mojemu wnukowi piwa?
-[J] Przecież pański wnuk ma góra 12 lat!
-[D] To co. Przecież to miało być dla mnie piwo.
-[J] Ale polskie prawo zabrania sprzedaży alkoholu osobom nieletnim.
-[D] Panie! Przepisy są po to, żeby je łamać. Da pan to mocne!
Spotkałem się z różnymi przypadkami, ale żeby dziecko do monopolowego przysyłać?
ewna dziewczyna związała się z chłopakiem. Po 3 miesiącach znajomości była już pewna, że to ten jedyny. Wspólne zamieszkanie, "wspólny" kredyt, zaręczyny... a żeby jeszcze bardziej scementować związek wzięli sobie szczeniaczka. Taki substytut dziecka.
Oboje pracowali sporo, często nikogo nie było w domu przez kilkanaście godzin. Nie pomyśleli o wzięciu urlopu, aby pieska wychować i uspokoić.
Szczeniak (naprawdę maleństwo) oczywiście załatwiał się gdzie popadło z potrzeby i ze strachu, gryzł meble i tapety, a po powrocie państwa do domu dostawał wciry. Państwo psa "dyscyplinowali", potem brali na krótki spacerek, wracali i zasiadali każde do swojego kompa lub przed TV, bo w końcu kredyt wzięty, sprzęt kupiony i związek trzeba scementować wspólnie grając na konsoli.
Piesek smutny snuł się pod nogami i przeszkadzał w używaniu Kinecta, na dodatek dalej się załatwiał i drapał ściany.
Rozwiązanie? Wzięli drugiego szczeniaka.
Zdarzyło się w końcu, że chłopak miłość swojego życia porzucił, a psy zabrał ze sobą. Ona została sama z telewizorem, konsolą, laptopem i dwoma "pracami" po 3/4 etatu, aby to wszystko utrzymać.
Smutno jej jednak było tak wracać codziennie po 23 do pustej kawalerki i o 7 rano znów wychodzić.
Rozwiązanie?
Zgadliście. Szczeniaczek.
Jej reakcja, gdy zwróciłam jej uwagę, że gotuje kolejnemu pieskowi piekło? "Jestem dorosła i wiem, co robię". Ta...
W tamtym roku moja siostra pojechała na kwaterkę nad morze (jedzie tam jako pomoc, czyli obiera ziemniaki, zamiata schody, umyje toaletę itp., a w zamian oni za darmo jej dadzą przejazd autobusem, wyżywienie i nocleg).
Razem z nią było jeszcze dużo znajomych na takich samych zasadach i jedna taka nowa dziewczyna, która myślała że przez cały pobyt zamiecie raz stołówkę i będzie mogła na cały dzień iść nad morze się poopalać. Widać było, że dziewczyna w domu nic nie robi, tylko siedzi przed telewizorem i leniuchuje.
Pewnego dnia przełożona kazała jej umyć sedesy.
Po kilku chwilach dziewczyna przychodzi do kierowniczki i pyta się czy może iść na plażę (5 minut drogi), bo skończyła. To ok. poszła. Po 30 minutach kierowniczka przychodzi z pielęgniarką do kwaterki i się pyta mojej siostry i innych osób.
(K)- Kwaterka (P)- Przełożona
(P)- Kto czyścił kible?
(K)- Ilona (ta dziewczyna), przecież pani jej kazała.
(P)- Gdzie ona jest? Wróciła już z plaży?
(K)- Jeszcze nie, poszła z przyjaciółką.
(P)- Kto ma do niej numer telefonu?
Wtedy odzywa się jakiś chłopak że ma i że już zaraz zadzwoni.
Po 10 minutach były oby dwie dziewczyny.
(I)- Ilona (P)- przełożona
(P) - Ilona, ty myłaś toalety?
(I) - Tak, a czy coś się stało?
(P) - Zapraszam do mnie, to sobie pogadamy!!!
Jak się później okazało Ilona polała domestosem całą klapę i jakiś dzieciak siadł na to i dostał poparzenia chyba trzeciego stopnia.
Ilona dostała opieprz i wyjechała do domu na własny koszt.
Jadę sobie na zakupy. Przede mną jedzie Renault Kangoo. Nic szczególnego - prędkość ~70, spokojna jazda. Nagle samochód zjeżdża na środek, następnie na prawe pobocze, prawie lądując w rowie, po czym zatrzymuje się tak jakby po skosie. Ja awaryjne, wyskakuję z auta "pewnie coś się stało". Idę do gościa, głowa spuszczona w dół, myślę - zasłabł, trza ratować. Podchodzę bliżej, a kierowca przegląda faktury. Cały stos na kolanach i czegoś szuka. Podszedłem, to zapytam:
- (pukam w szybę, kierowca odsuwa) Wszystko w porządku?
- Tak, dlaczego pan pyta?
- Bo jeździ pan od krawężnika do krawężnika po całej drodze.
- Eee, zagapiłem się tylko na jedną fakturę.
No tak. Ale co by było, gdyby ktoś szedł poboczem? Jakby coś jechało z naprzeciwka? O tym szanowny nie pomyślał.
Mieszkam na blokowisku. Otóż przy wejściach do każdej z bram, obok domofonów przymocowane są pojemniki na reklamy z widocznym napisem do czego służą. Od dłuższego czasu w takowym pojemniku przed moją bramą zaczynam widywać oprócz makulatury różne śmieci od wypalonych papierosów po puszki czy też odpady organiczne. Jeśli już sięgasz po reklamę nie chcesz jej dostać utytłanej w czymś.
Któregoś dnia, wracając ze sklepu z zamiarem udania się do mieszkania, widzę pewnego pana pozbywającego się szklanej butelki. Nie trudno zgadnąć, że włożył ją między stertę gazet mając parę metrów za sobą kontener na szkło. Na moją prośbę o przeniesienie jej, w akcie oburzenia rzucił butelkę, która rozbiła się obok moich nóg...
A wystarczyło przejść kilka metrów by udać się do kontenera...
[ Dodano: 2013-08-07, 19:14 ]
Pamiętajcie, alkohol nad wodą prowadzi do nieszczęść.
Mój kolega wraz ze swoimi znajomymi wybrał się pewnego dnia nad staw. Rozłożyli ręczniki i leżeli cały dzień grając w karty, rzucając ringo i sącząc piwa.
Staw jest spory, ale nie jakiś wielki, kolega ten, który w liceum trenował pływanie, nie raz przepływał go wpław. Przy stawie nie ma ratowników.
Po kilku godzinach miłej zabawy, usłyszeli krzyk. Mniej więcej na środku stawu jakiś mężczyzna zaczął się topić. Kolega niewiele myśląc rzucił się do pomocy, a że akurat opalali się przy molo, do którego przywiązany był kajak, to odciął go i popłynął nim do mężczyzny, by być szybciej. Gdy dopłynął z kajaka wyskoczył i już wpław wyciągnął faceta na brzeg. Mężczyźnie nic wielkiego się nie stało, jak się okazało złapał go skurcz i trochę spanikował, ale ostatecznie napił się tylko trochę wody.
Jednak w międzyczasie ktoś zadzwonił po pogotowie, a wraz z pogotowiem przyjechała policja. I stało się nieszczęście. Po badaniu alkomatem okazało się, że tonący był trzeźwy, ale kolega miał w wydychanym powietrzu niecałe pół promila alkoholu. Panowie policjanci stwierdzili, że koledze należy się mandat za pływanie kajakiem pod wpływem alkoholu, ale nie dostanie go, gdyż sprawa zostanie skierowana do sądu, ponieważ jako, że był pod wpływem alkoholu dojdzie zarzut narażenia na niebezpieczeństwo (tonącego) oraz... kradzieży kajaka.
Finał: „Sąd po rozpoznaniu sprawy uniewinnia oskarżonego od zarzucanych mu czynów, a kosztami postępowania obciążą skarb państwa.” – I wiesz, że państwo dobrze wydaje pieniądze z Twoich podatków.
Treść będzie o pewnej polskiej sieci sklepów ARHELAN - wszystko zasłyszane od dwóch pracujących tam kasjerek, z dwóch różnych sklepów.
Pomijam piekielne fakty z ich relacji z klientami, raczej będzie mowa o piekielnym kierownictwie. W większości tych sklepów jest kierownik i zastępca kierownika. Jak łatwo się domyślić, dwie osoby pracujące ze sobą kilka lat na takich stanowiskach, wspólnie obmyślają plany jak gnębić i okradać swoich podwładnych.
1. Okradanie z premii. Jedna z dziewczyn dostawała o wiele niższą premię niż pozostałe koleżanki lub nie dostawała wcale, ponieważ kierowniczki twierdziły, że jej się nie należy ("jest mało produktywna"), chociaż pracowała jak inne. Pojechała więc z tą sprawą do biura, które mieści się kilkanaście kilometrów od "jej" sklepu. Tam jedna z pań pokazała jej rozpiskę wszystkich przyznanych jej premii. Okazało się, że do biura wysyłana była rozpiska przyznanych pracownicom premii, która w rzeczywistości całkowicie odbiegała od tych, które były przyznawane. Więc gdzie reszta pieniędzy? U szanownych pań kierowniczek w kieszeni. Sprawa rozeszła się na cały sklep, biuro odwiedziło jeszcze kilka innych osób z podobnymi rezultatami. Koniec końców premie nagle, szczęśliwie wzrosły i co jakiś czas dziewczyny kontrolują to w biurze.
2. "Jak ci się nie podoba praca to wypier*****, na twoje miejsce czeka 1000 innych osób".
3. Oszukiwanie na dniach urlopowych. Wykorzystałaś 17 dni urlopu i więcej ci się nie należy. Dlaczego? Dlatego, że panie kierowniczki same podrabiają dokumenty typu wniosek o urlop, podpisują się za pracownika i w ten sposób skracają nieświadomej osobie urlop o kilka dni (a nuż się nie zorientuje). Sprawa jest dosyć poważna, jedna z dziewczyn zagroziła skierowaniem sprawy do sądu (podrabianie dokumentów - wniosek o urlop jest dokumentem kadrowym). Sprawa jednak nie znalazła się przed wymiarem sprawiedliwości, ponieważ obie strony doszły do porozumienia i dziewczyna dostała gratisowo 4 dni wolnego.
4. To woła o pomstę do niebios. Szefostwo wymyśliło sobie fundację, mającą na celu pomoc domom starców w okolicy. Cel szczytny, o ile byłby prawdziwy. W związku z akcją przeprowadzoną przez szefostwo i ich fundację, w tej sieci sklepów przez kilka dni stały pudełka/kosze na produkty żywnościowe i chemię, które miały być później przekazane jednemu z domów starców. Jakież było zdziwienie, kiedy po skończonej akcji produkty z tych pudełek trafiały z powrotem na półki sklepowe. Trzeba sobie zwiększyć obroty naiwnością klientów...
5. Kontrole z Sanepidu wyglądają w ten sposób: przychodzi pewna pani, krąży po sklepie, znajduje jakiś zgniły owoc i idzie do kierowniczki sklepu... na kawę i ploteczki. Pomimo wielu, bardzo wielu uchybień, do których pani z Sanepidu mogłaby się przyczepić, sklepu nigdy nie dostają kary. Łapówki?
Piszę o tym tutaj, bo wiem, że sieć rozwija się w zastraszającym tempie i pewnie w ciągu kilkunastu lat, będzie znana w całej Polsce. Do tej pory ma 58 sklepów i ciągle się rozwijają.
Nie polecam.
racowałem kiedyś w sklepie komputerowym. W sumie to było coś w rodzaju sklepu i serwisu. Miałem tam z kolegami taki warsztacik, gdzie składaliśmy komputery, ludzie kupowali, wszystko było OK.
Pewnego dnia przyszedł do nas pan. Zaczął rozglądać się po sklepie, popytał, zdawało się, że zna się na rzeczy. Okazało się, że kupuje komputer dla syna, myślał o takim "składaku". Wymyślił jakie tam chce podzespoły itp. Nie wspomniał nic o zainstalowaniu systemu.
[JA] - A system jaki pan chce?
[Pan] - A żadnego, ja tam sobie wszystko sam zrobię.
Myślę ok, klient nasz pan.
Zaczęliśmy z kolegą składać, wszystko poszło dość sprawnie, dwa dni później pan dostał komputer. Byłaby to kolejna udana transakcja, gdyby nie to, że po godzinie pan wrócił do nas. Nie aby podziękować, nie aby dopytać. Pan przybył by wypie****ić komputerem o ladę, a następnie z krzykiem oznajmić, że jesteśmy wszyscy dziećmi kobiet lekkich obyczajów i takie tam. Uspokoiłem go (kolega był na papierosie) i kazałem wytłumaczyć o co chodzi.
[P] - Bo włącza syn komputer, klika, klika i nie działa! [w tym momencie pominę falę nieprzyzwoitych określeń] Chce zwrotu kasy.
Pomyślałem logicznie - gość nie chciał systemu, może w tym problem.
[J] - A system pan instalował?
[P] - A po co mnie to, tu o gry chodzi, a nie o jakieś systemy i inne badziewie!
[J] - Proszę pana, system jest niezbędny....
[P]-Sam jesteś ku*wa niezbędny! Nie naciągniesz mnie na kasę! Ma działać!
[J] - Niech mi pan da dojść do słowa. Proponowałem panu system jak pan zamawiał ten komputer. Stwierdził pan, że sam sobie to zrobi.
[P] - Bo ja tego nie potrzebuję! Jesteś kłamliwym sku****lem, biednego człowieka na pieniądze naciągasz! Dawaj mi tu frajerze kierownika!
W tym momencie tylnymi drzwiami wszedł [K]olega (ten co był na papierosie). Prawie dwa metry, 90 kg, wygląda groźnie.
[K] - Ja jestem kierownikiem. W czymś pomóc?
Facecik skurczył się na jego widok, krzyczeć przestał i wręcz wyszeptał:
[P] - No wie pan, bo ja chciałem o system prosić...
Został na miejscu jak mu go instalowałem, co chwilę nerwowo oglądał się na kolegę. Zapłacił i pospiesznie wyszedł.
Jednak dobrze jest pracować z kierownikiem
Wczoraj wybrałam się na zakupy z przyjaciółką do pobliskiej Galerii. Na pierwszy ogień wzięłyśmy Empik. Akurat była wyprzedaż na wszelkiego rodzaju cacuszka: słuchawki, lampki, kubki etc. Akurat tym pierwszym byłam zainteresowana, bo i cena niska (raptem 4,90) a i zapotrzebowanie było.
Więc wybrałam jedne i biegiem do kasy. Sprzedawca miły, paragon wciśnięty niedbale do kieszeni, wychodzimy.
Ucieszona nowym zakupem od razu rozpakowałam urządzenie, podłączyłam do telefonu i sprawdzam. Okazuje się że jedna z nich nie działa. Po chwili wahania decyduję się na reklamacje. Pięć złotych bez dziesięciu groszy nie majątek, ale muzyki na tym nie posłucham, a paragon w kieszeni. Zawracam więc, załatwiam sprawę, ten sam sprzedawca podaje mi kolejne opakowanie z tego typu przecenionymi słuchawkami, prosi żebym sprawdziła czy sprawne. Sytuacja się powtarza: jedna ze słuchawek milczy jak zaklęta. Kasjer stwierdza, że nie ma sensu iść po trzecią parę, zwraca mi pieniądze, wszystko cacy, bez niepotrzebnych komplikacji.
W czym więc piekielność?
Ano w tym, że słuchawki zostały pieczołowicie włożone z powrotem do pudełka, zaklejone kawałkiem taśmy żeby wyglądały na nieotwierane, po czym odwieszone na półkę, z której zostały wcześniej zdjęte.
Nie ma to jak robić ludzi w konia.
Jestem osobą dziwną. Nie słodzę herbaty, nie solę frytek i nie używam wszelkich "sosów do wszystkiego". Ponieważ pracownicy barów fastfood mają z tym wyraźny problem, raczej unikam podobnych przybytków (poza jednym gdzie przynajmniej widzę co mi wkładają do kanapki, chociaż też się dziwią dlaczego ja nie chcę sosu). Ale w rejonie górskim nie można zbytnio wybrzydzać, człowiek zmęczony i głodny, a miejsc w których można coś zjeść niewiele. Idziemy więc do "rejonu gastronomicznego" ulokowanego na trasie pewnej atrakcji turystycznej niedaleko Zakopanego.
Proszę o zapiekankę (sprzeczne ze wszelkimi moimi założeniami żywieniowymi ale czasami można), BEZ SOSU. Ketchup pani chce? Nie, proszę bez sosu. Majonez? Sos czosnkowy? Inne? Proszę BEZ SOSU. Pani pokiwała głową, idzie przygotować zapiekankę. Dostaję zapiekankę... z ketchupem, majonezem, sosem czosnkowym i czymś jeszcze. Komentarz pani - sos jest obowiązkowy, skoro nie podałam jaki chcę, to pani uznała że da mi wszystkie.
Czuję się jak u Barei - "Kawa i Wuzetka są obowiązkowe dla każdego, bijemy się o złotą patelnię!".
Tym razem nie o sklepie komputerowym, a o powrocie z niego.
Wracałem z pracy piechotą, szczególnie że była ładna pogoda, niedaleko mam do domu. Przy okazji zrobiłem drobne zakupy. Wkraczałem już na osiedle i cieszyłem się na myśl o pysznym obiadku i poobiedniej drzemce. Nagle podbiegł do mnie jakiś szczyl, wyrwał reklamówkę, którą niosłem w ręce i gdzieś zwiał. Nawet go nie goniłem, bo w środku miałem paczkę papieru toaletowego, żel pod prysznic i farbę do włosów dla żony.
No nic, gówniarz mi dzionek zepsuł, właśnie myślałem czy dać sobie spokój czy wrócić do sklepu po nowe zakupy, gdy z pobliskich krzaków podszedł do mnie ten szczyl i z pyskiem do mnie:
[SZ] - Co ty ku**a gościu za g**no kupujesz?!
[J] - ... [seria przemyśleń i próba zrozumienie o co chodzi]
[SZ] - No się pytam, na ch*j mi takie badziewie! Trzymaj to [wcisnął mi w rękę moją reklamówkę] i spie****aj z takimi łupami!
I poszedł.
Miałem być smutny, bo trafiłem na takiego kretyna czy szczęśliwy że odzyskałem zakupy?
Długo zastanawiałam się, czy to tutaj napisać. Wiadomo przecież, że nie należy mierzyć wszystkich jedną miarą. Ale fakty pozostają faktami, więc historię przytaczam.
Znajoma pracowała swego czasu w sklepie spożywczo-monopolowym, oddalonym jakieś 100 metrów od dworca PKP. Ze względu na lokalizację codziennie przewijały się tam setki podróżnych oraz naprawdę wielu bezdomnych. Łatwo się domyślić, że w takim układzie często zdarzało się, że ktoś prosił o coś do jedzenia. No właśnie: nie o pieniądze, a o coś do jedzenia. Mało kto był w stanie odmówić takiej prośbie, bo jeśli ktoś prosi nas o chleb, to chyba naprawdę jest głodny.
Finał jest nad wyraz zaskakujący. Co bezdomni robili z zakupionymi produktami? Gdy tylko ich darczyńca oddalił się dostatecznie, ci wracali do sklepu i próbowali towar zwrócić, ewentualnie odsprzedać innym klientom.
A co później? "Pani da wino lipowe".
Historia "szpitalna" dotycząca piekielności sytuacji. Wczoraj (wtorek, 30 lipca) przytrafił mi się wypadek przy pracy. Kawałek drewna, które ciąłem piłą tarczową, wystrzelił w powietrze i uderzył mnie z impetem w brodę. Lekko zamroczony, z zakrwawionymi ustami, pobiegłem do domu, by jakoś się "ogarnąć". Wszystkie zęby na miejscu, kości wydają się całe, rana jednak paskudnie krwawi. Decyzja: jedziemy do szpitala.
Po odstaniu swojego w kolejce (akurat przywieźli kogoś z wypadku samochodowego), zostałem przyjęty przez chirurga. Diagnoza: otwarta rana brody i poważne stłuczenie przedsionka jamy ustnej, wymagające szycia. Lekarz stwierdził, że nie podejmie się zabiegu, ponieważ nie ma doświadczenia z takimi urazami i mógłby coś zepsuć. Powiedział, że musi zająć się mną chirurg szczękowy. Lekarz i jego asystent zaczęli szukać szpitali, które posiadają oddział chirurgii szczękowej, gdyż nie było takiego na miejscu.
W tym momencie historia zrobiła się mocno piekielna.
W najbliższym szpitalu, w mieście oddalonym o ok. 30 km, akurat trwał remont i nie mogli przyjmować pacjentów. W drugim, w tym samym mieście, dwa miesiące wcześniej zlikwidowano oddział szczękowy, nie informując o tym jednak na stronie placówki, więc rozmowa telefoniczna nic nie dała. W dwóch szpitalach w innym mieście kilkakrotnie nikt nie odbierał. Szpitalny koordynator także nie okazał się pomocny - "ja nic nie wiem". Dopiero gdy moja ciotka zadzwoniła do szpitala oddalonego o ok. 2h drogi i wykorzystała swoje znajomości, okazało się, że zostanę przyjęty. Najlepiej skwitował to miejscowy chirurg: "Co by pan załatwił bez znajomości..." Teraz pozostał jedynie dojazd na miejsce.
Na szczęście zostałem przyjęty bez problemów, ranę szybko zszyto i opatrzono. Noc spędziłem na oddziale, dzisiaj dodatkowo okazało się, że dwa zęby trochę się ruszają i muszą zostać unieruchomione za pomocą drutu. W szpitalu muszę zostać do końca tygodnia.
Słowo wstępu. Jak już pisałem, pracuję na nocki w sklepie monopolowym. Wziąłem sobie dwa dni, a raczej noce wolnego. Żeby się wyspać. Mój dom znajduję się w pobliżu remizy OSP i bardzo blisko drogi.
Noc z poniedziałku na wtorek, godzina 02.40. Obudził mnie pisk opon i trzask. Mercedes Sprinter uderzył w znak drogowy. Na prostej drodze. Jak się okazało później, znajomy przedsiębiorca. Pękła chłodnica, więc wezwali straż. Syrena alarmowa wyje, za chwilę przyjeżdżają, później laweta. O spaniu mogłem zapomnieć.
Noc z wtorku na środę. Godzina 03.15. Syrena alarmowa wyje. Ja nie śpię. Za chwilę przejeżdża jeden wóz strażacki, później jednostka z sąsiedniej miejscowości, policja, karetka. Nie śpię, to pojadę zobaczyć, co się stało.
Ford Transit leży na dachu. Kto był kierowcą? No właśnie. Ten koleś, który obudził mnie zeszłej nocy...
Dostałem tydzień urlopu.
Byłem bardzo przepracowany, więc spędzam go po prostu w domu.
Plan zakładał, że odeśpię, odpocznę, obejrzę trochę zaległych filmów, poczytam.
Jednym słowem cisza, spokój i błogie lenistwo.
Od wczoraj, do parku na przeciw moich okiem przybyła grupa Holendrów, którzy wielbią Jezusa.
Wspomagani przez polskich wyznawców tańczą, śpiewają i głoszą swoje "świadectwa" wydzierając się w dwóch językach przez megafony. Zaczynają o poranku i kończą otwartą jadłodajnią przy muzyczce, do której schodzą się dzieci i dorośli mieszkańcy (jak zaobserwowałem, gównie miejscowe żuliki).
Od dziś próbuje ich zagłuszać puszczając swoje pieśni i modlitwy sąsiadka z góry. Pani złożyła im wizytę, bo dosłyszała słowo Jezus skandowane przez tłum i megafony, ale na miejscu ktoś ją poinformował, że to "obca wiara" a co gorsze dostrzegła czarnoskóre dzieci!
Puszcza teraz na cały regulator pieśni kościelne i do tego śpiewa sama lub z koleżankami.
Koło południa nawiedzili mnie Jehowi, a chwilę później rozdzwoniły się dzwony któregoś z kościołów (mieszkam w połowie drogi między dwoma, odległymi o jakieś 120m).
I jak tu nie dojść do wniosku, że bez wszelkich religii świat byłby piękny?!
[ Dodano: 2013-08-07, 19:20 ]
Kiedyś napisałem tutaj w ramach dygresji, że żona kolegi uciekła za granicę zostawiając go samego z synem i że byłby to materiał na osobną historię. Rozwinę.
Wiadomo, nie raz zdarza się ludziom tak, że poszukują pracy za granicą - na przykład kobiety często szukają pracy jako opiekunka do dzieci albo jakaś pomoc dla osób starszych. Jedno wyjeżdża - drugie zostaje, taka sytuacja może być chwilowa i taka w przypadku mojego przyjaciela miała być. Po pół roku jednak żona napisała kulturalnie maila, że nie wróci, bo ma nową rodzinę - jest w ciąży i poznała cudownego Włocha, jest taki och i ach, ma taki cudowny włoski temperament!
Fatalnie z jej strony, wiem, Wy też wiecie, ale cóż, zdarza się - samotna wyjechała, poznała tam kogoś, chce ułożyć sobie życie. Tak, tak, tak bywa.
Tylko jak to się stało, że ten cudowny Włoch ma na imię Michał i jest kuzynem mojego przyjaciela, to już nie umiała wyjaśnić. W ogóle mój przyjaciel nie podejrzewał Michała o włoski temperament, nieźle się kamuflował. I ta narodowość też jakaś taka niejasna do teraz nam się wydaje, w końcu jakby nie patrzeć to Płock w Polsce jest, a Warszawa gdzie kuzyn pracował to chyba nawet stolica!
Oczywiście wszystko wydało się na rozprawie rozwodowej. Kumpel z kuzynem nie utrzymywał kontaktów, więc nie wiedział, że on też za granicę wyjechał. A już na pewno nie podejrzewał swojej ukochanej żony o to, że przez kilka miesięcy miała romans w Polsce, a jak zaszła w ciążę to nagle wymyśliła ten wyjazd zawodowy, bo akurat pasował do ich ówczesnej sytuacji materialnej i zabrała ze sobą Włocha Michała z Płocka.
Zdradziła, trudno, ale nie miała nawet odwagi się do tego przyznać i po ludzku rozwieść. Przez pół roku wodziła męża za nos pisząc i dzwoniąc, zapewniając o swojej wielkiej miłości i tęsknocie. A mąż czekał wierny jak pies.
Nie ma co puentować.
[ Dodano: 2013-08-07, 19:23 ]
A propos wynajmowania mieszkań...
Kilka lat temu z mężem wynajmowaliśmy przytulne mieszkanko w jednej z sypialnianych dzielnic Warszawy. Wszystko legalnie, umowa, kaucja, spis sprzętów i stanu, w jakim je zastaliśmy. Właścicielka fantastyczna, sympatyczna i bezproblemowa, z sąsiadami trochę gorzej (pisałam o tym w jednej z wcześniejszych historii), dojazd do pracy w miarę dobry. Nawet przeszło nam przez myśl wykupienie mieszkania, bo właścicielka mówiła, że kiedyś je będzie sprzedawać.
To "kiedyś" nastąpiło po niecałym roku naszego tam mieszkania. Ale nic to - właścicielka miała drugie mieszkanie na tym samym osiedlu, dosłownie dwa bloki dalej. Taki sam metraż, trochę wyżej i bliżej ulicy, ale za to czynsz niższy. Akurat się zwolniło, więc super, byliśmy zdecydowani, mieliśmy tylko podejść do mieszkania razem z właścicielką i zobaczyć, czy nie będzie dla nas za głośno. A potem w zasadzie tylko się wprowadzać.
O umówionej godzinie stawiliśmy się pod mieszkaniem, właścicielka z mężem dotarła kilka minut później. Włożyła klucz do zamka, przekręca... i nic. Może nie ten klucz? Nie, klucz właściwy, na dodatek nie daje się wyjąć. Ani prośbą, ani groźbą, ani kombinerkami. Trudno, zamek trzeba wiercić, założy się nowy, odliczy od czynszu.
Wiadomo, każdy dopiero zaczyna, każdy chce być postrzegany jako "dobrze rokujący", każdemu marzy się wielka medycyna, zabiegi, uratowane życia. Nikt nie chce być złapany na braku umiejętności, zwłaszcza tak prostej jak założenie wenflonu, wentylacja na maskę czy... pomiar ciśnienia tętniczego.
Przyjechał do nas zasuszony, odwodniony staruszek. Zadanie bojowe dla młodzieży - zbadać dokładnie, zebrać wywiad i zdać relację.
Pół godziny później sprawdzam mojego studenta. Lista chorób pacjenta długa, ale objawy wybadane coś nie pasują do tego, co widzę. Ciśnienie 140/90? Ledwo czuję tętno... Biorę ciśnieniomierz i sprawdzam na własne ucho. I co? Cisza, nic nie słychać. Może coś w okolicach 80, ale to chyba bardziej moja wyobraźnia niż tony. Za to kątem oka widzę, że student robi się ciut purpurowy.
Staruszek dostaje leczenie, ja zabieram narybek do gabinetu i grzecznie pytam, skąd takie ciśnienie? Student robi się purpurowy odrobinę bardziej i patrząc w podłogę przyznaje, że też nie słyszał. Ale było mu wstyd, że nie potrafi zbadać tak prostej rzeczy jak ciśnienie, więc wymyślił wartość, jaka wydała mu się prawdopodobna. Na szczęście tym razem jego kłamstewko nie spowodowało jakichś strasznych konsekwencji.
Ale wiecie co jest piekielne? Nie, nie ten student. Jego opiekun z uczelni. Który (przynajmniej według relacji praktykanta) wyśmiewał, karał i odsuwał od zajęć tych, którym coś nie wyszło w badaniu. Proste, prawda? Nie umiesz? Nie słyszysz? Nie masz wprawy? To ja cię wyrzucam z zajęć, żebyś się nie miał jak nauczyć.
Panu wykładowcy życzymy kontaktu z wychowankami. W roli pacjenta.
Jestem młodym chłopakiem, zaraz po szkole średniej poszedłem na studia - kierunek matematyka, jednak okazały się nietrafione trochę z lenistwa, trochę z tego, że spodziewałem się czegoś innego, nie o tym będę pisał.
Więc po pierwszym zaliczonym semestrze postanowiłem zrezygnować z studiów, odczekać i pójść na coś innego.
W sumie przede mną było kilka miesięcy wolnego, czemu by nie pójść do pracy?
No więc poszedłem do urzędu pracy (na głównym monitorze wielkimi literami jest wyświetlony napis "Witamy w PUPie", całkiem trafiony).
Otóż pomijając fakt, że urzędnicy maja totalny brak szacunku do ludzi którzy tam przychodzą (nie tylko menele i pijacy ale w większości całkiem zadbani ludzie, tyle że bez pracy). No więc drukuję sobie bilecik do kolejki, na którym jest napisany mój numerek - 5 osób przede mną. Myślę - pójdzie szybko. Czekałem jedynie 80 minut (warto zauważyć, że interesanci wychodzili po 5 minutach od wejścia - tzn urzędnicy mieli ok. 10 minut dla siebie po każdej przyjętej osobie).
Od pani urzędniczki dowiedziałem się, że w tym wieku (20 lat, tak 20 lat) bez DOŚWIADCZENIA pracy nie dostanę - mogę co najwyżej starać się o przyjęcie na staż (całe 800 złotych na rękę za normalny 8-godzinny tryb pracy). Pomyślałem spróbuję, co mi tam.
Oczywiście urząd pracy sam nigdy nie wysłał mi oferty, po prostu regularnie go odwiedzałem i sprawdzałem dostępne oferty - jako, że jest to staż urząd pracy na każdy musi dać skierowanie (co jest dość ważne w tej historii).
Kilka rozmów za mną, kilkanaście wysłanych CV - za każdym razem ten sam powód odmowy - przyjęliśmy kogoś z doświadczeniem (tak na boku gratuluję ludziom, którzy maja doświadczenie i idą pracować za 800 złotych - brawo). No tak przecież sama nazwa STAŻ sugeruje, że powinienem mieć doświadczenie w zawodzie.
Kolejna firma, kolejna odmowa, no nic, idę do urzędu po kolejne skierowanie. Dostaję skierowanie na staż, wychodzę z urzędu i tak jak zawsze, dzwonię aby umówić się na rozmowę kwalifikacyjną do firmy i dostaję odpowiedź: "Nie możemy umówić Pana na rozmowę, gdyż nie ma osoby decyzyjnej". Pytam się kiedy będzie? Odpowiedź: "Nie wiem, proszę zadzwonić za tydzień". No więc dzwonię za tydzień, znowu to samo, czekam kolejny tydzień, znowu to samo (to już 3 tydzień). Była to firma logistyczna, czemu jeszcze nie zbankrutowała? Nie wiem.
Idę do urzędu pracy po raz kolejny o tygodniowe przedłużenie skierowania na staż i co się okazuje? Ja zostaje zlinczowany za to, że pracodawca przez 3 tygodnie nie może się umówić na spotkanie, prosta odpowiedź z moich ust "Proszę więc zadzwonić i mnie umówić na rozmowę". Dzwoni więc pracownik urzędu pyta się o datę, odpowiedź: "rozmowa ma być za 3 dni". Myślę sobie fajny pracodawca, jak zadzwoni urzędnik od razu wie co i kiedy.
No nic, za 3 dni idę do firmy na rozmowę i nie zgadniecie: nie wiadomo kiedy jest rozmowa, bo brak osoby decyzyjnej. Ja pier**** cóż za profesjonalizm. Po kolejnym odczekanym tygodniu (to już czwarty tydzień, a ja ciągle się bawię z jedną ofertą pracy) wreszcie idę na rozmowę. Pracodawca mi mówi, że mu narobiłem w urzędzie złej opinii, więc mnie NIE PRZYJMIE (kary ani nic w tym stylu za zwłokę nie musiał płacić, bo on może zwlekać ile chce gdyż jest pracodawcą i daje pracę, a jak ty jesteś bezrobotnym to cię traktują jak szmatę).
Jednak dzień wcześniej dzwoniła do mnie jedna z poprzednich firm, że jednak chętnie mnie zatrudnią, bo zatrudniona osoba się nie sprawdziła. No więc mówię właścicielowi firmy logistycznej, który zwleka miesiąc z rozmową: "proszę podpisać mi papierek, że nie zostanę przyjęty to znajdę inna pracę", odpowiedział mi, że nic z tego, z powodu tego że go ponaglałem on musi jeszcze się zastanowić, więc innej pracy w międzyczasie szukać nie mogę (po prostu był chamski).
No więc idę do urzędu mówię: dzwoniła do mnie jedna z poprzednich firm, chcą mnie zatrudnić, a aktualna (spóźnialska firma) mnie nie zatrudni więc chciałbym dostać skierowanie do tej poprzedniej. A na to mi urzędnik: "Nie mogę dać Panu tam skierowania, bo ma je Pan tutaj". No to zacząłem się kłócić, że jak to? Nie mogę iść na staż bo dostałem skierowanie do jakiejś innej firmy, która się spóźnia ponad miesiąc a i tak mnie nie zatrudni, dostałem odpowiedź "Wszystko jest zgodne z przepisami, więc możesz sobie złożyć skargę". Skończyło się na tym, że złośliwy pracodawca przetrzymał moje skierowanie 2 tygodnie - więc nie mogłem się zatrudnić gdzie indziej, a poprzednia firma uznała, że nie będzie tyle czkać.
Chcę zauważyć, że nie możesz zrezygnować z skierowania które dostałeś z urzędu pracy bo wtedy zostajesz skreślony z listy osób bezrobotnych (nie przysługuje ci ubezpieczenie zdrowotne i nie możesz podjąć stażu przez 3 miesiące).
Przez ponad kolejny miesiąc nie mogłem znaleźć żadnej oferty.
No i tak dzięki urzędowi pracy nie mogłem iść do pracy (na staż), dodatkowo miałem masę nerwów ale również trochę doświadczenia życiowego - o ile można to tak nazwać.
Nigdy nie ufaj urzędnikom, a w urzędzie pokazuj się w ostateczności.
Oczywiście ani urząd pracy, ani pracodawca po mojej złożonej skardze nie ucierpiał w żaden sposób ani finansowy ani kadrowy.
Aktualnie jestem na stażu w firmie zajmującej się instalacją specjalistycznego oprogramowania - chociaż ja głownie siedzę na telefonie. Oczywiście pracy nie znalazł mi urząd pracy, a znalazłem je w ogłoszeniu.
Mam tylko duży żal do urzędu pracy o to, że przez nich zamiast 8 miesięcy pracy, mogę popracować aż 3 (bo później idę na studia).
Jestem człowiekiem, który cały dostępny czas stara się w jakiś sposób wykorzystywać. Nie lubię siedzieć nie robiąc nic.
Za czasów pracy na szpitalnym oddziale ratunkowym, w czasie wolnym (zdarzał się taki czas!), starałem się zawsze wymyślać coś żeby nie umrzeć z nudów. Nie zawsze mogłem komuś pomóc przy pacjentach, więc korzystając np. z obecności dzieci na SORze, wygłupiałem się.
I tak jednego dnia wpadłem na mega pomysł zwinięcia pielęgniarkom czerwonego obrusa, z którego zrobiłem pelerynę. Razem z trzema chłopcami, którzy czekali z rodzicami zacząłem bawić się w superbohaterów. Jednemu nawet przytwierdziłem plastrem szpatułki do rąk, żeby był prawdziwym Wolverinem.
W najlepszym momencie zabawy usłyszałem wrzask. Mamie jednego z chłopców bardzo nie spodobał się czerwony pajac z peleryną...
Najpierw zrobiła awanturę wyzywając mnie od zboczeńców i idiotów, a następnie napisała skargę, że ratownicy (już ratownicy, a nie ratownik) na oddziale zachowują się jak kretyni i zarażają dzieci patologiczną potrzebą wyróżnienia się. Cokolwiek to znaczy.
Nikt nie docenia superbohaterów!
Zainspirowana opowieściami o wszechimperialnej dominacji emerytów i rencistów, korzystających z usług służby zdrowia oraz całkowitym ich przekonaniu o tym, iż młodzi ludzie nie mają prawa chorować, przytaczam moją historię choroby z ostatniego pół roku.
Zacznę od tego, że zimą wypadł mi dysk i to tak niefortunnie, że wyrosła mi w kanale rdzeniowym wielka przepuklina, uciskająca nerw odpowiedzialny za prawą nogę, kanalizację i szeroko pojęte życie seksualne. Gdy odczuwałam już tak silny ból, że chciałam skoczyć z okna oraz wstyd, że 28-latka nie może się samodzielnie ubrać, wylądowałam na sali operacyjnej, a potem na oddziale gdzie średnia wieku wynosiła ze 100 lat. Tam było ok, podobnie jak w poczekalniach u różnego typu lekarzy (neurologa, ortopedy, neurochirurga, rehabilitanta).
Ciekawie zaczęło się na ćwiczeniach rehabilitacyjnych 3 miesiące po operacji. Cykl miesiąca ćwiczeń w grupach, na które trudno się było dostać. W życiu nie czułam się tak niekomfortowo. Pomijając już kłótnie starszych pań, rytmicznie rozszerzających nogi na macie, o przewadze Rydzyka nad Duchem Świętym, brak higieny i obleśnych starych amantów bezczelnie mi się narzucających. Za każdym razem gdy wchodziłam na salę byłam obgadywana, wyzywana od smarkul, symulantek i naciągaczek, jakikolwiek dźwięk bólu przy wykonywaniu ćwiczeń był niezwykle złośliwie komentowany, podobnie jak mój strój, pozycja jaką zajmowałam (mająca świadczyć o moim zawodzie).
Sugerowano że wkręciłam się na zajęcia, bo nie chce mi się zapisać na aerobik żeby schudnąć, bo przecież tak młoda osoba nie może być chora. Nawet widoczna na plecach blizna ich nie przekonała i najtwardsza zawodniczka uparcie twierdziła, że miałam tą słynną aborcję przez plecy, za która pójdę do piekła.
Byłam w szoku, że stado bab po 70-tce potrafi się zachowywać jak niewychowane smarkule w gimnazjum. Instruktorka to lekko zlewała, bo miała na głowie indywidualne przypadki, a ja dotrwałam dzielnie do końca i straciłam wiarę w ludzkie współczucie oraz archetyp miłej starszej pani.
Mieszkam w małej wiosce. Bardzo lubię to miejsce i nie chciałbym mieszkać w dużym mieście. Ale jest jeden problem. Moja chałupka stoi przy żużlowej drodze łączącej moją miejscowość z sąsiednią. Dziennie przejeżdża tamtędy dużo samochodów, bo jest bliżej i szybciej.
Więc proszę sobie wyobrazić jak wygląda pranie wywieszone na suszarce albo jak wygląda świeżo umyty samochód, kiedy jadę do sklepu. Na nowo wszystko jest czarne. Zimą zaspy po kolana, po ulewie koleiny, samochód obłocony, trzeba odpalić traktor i wyciągać sąsiadów lub przejezdnych kiedy ich samochód nie da rady. Ale nie piszę tego, żeby Wam pokazać jaki mój ciężki los ale jaki jest absurd władz wojewódzkich. Już wyjaśniam.
Po dość dużej ulewie na drodze zrobiło się bajorko. Ni jak nie dało się przejechać, a jeżeli już ktoś zaryzykował, to po paru minutach prosił o pomoc mojego ojca żeby wyciągnął ich ciągnikiem. I tak w ciągu dnia z 5 razy. Moja żona robi zdjęcia, pisze do lokalnej gazety z prośbą o interwencje, bo prośby mieszkańców nie są wysłuchiwane. Gazeta się ukazała, a w niej nasz artykuł, za 2 dni zebranie wiejskie. Przyjechał sam wójt. I jakie były jego słowa?
- "Możecie sobie pisać i pisać do gazet, a ja i tak tej drogi nie zrobię".
Może dodam bardzo istotny fakt, że wójt zanim objął stołek mieszkał przy takiej samej drodze co ja. A po pół roku miał asfalt i chodnik.
Więc pytam się, co jeśli mój sąsiad zasłabnie albo moja żona zacznie rodzić a karetka nie przejedzie, bo są koleiny albo zaspy? Czy wójt wtedy za to zapłaci? Sobie potrafił drogę zrobić.
Bezmyślni rodzice.
Przedwczoraj miałam przyjemność być na koncercie. Nie będę wdrażać Was w szczegóły; bilet miałam na tak zwaną strefę golden circle, tuż przy scenie. Kto jeździ na koncerty cięższych brzmień, ten wie, jak to wszystko wygląda i w jakim stanie zazwyczaj wraca się do domu.
Przyznam, że trochę mnie zatkało, gdy obok mnie stanął mężczyzna z dzieckiem na ramionach, tak na oko 5-6 lat* i z żoną czy tam dziewczyną. Jak się okazało - z Polski (koncert był w Czechach). W oczekiwaniu na występujących, wdałam się w krótką rozmowę. Dowiedziałam się, że oni przyjechali, a synka nie mieli za bardzo z kim zostawić, on u babci nie lubi być, to wzięli go ze sobą. Hm...
Już na początku zaczął padać deszcz, który potem zamienił się dosłownie w oberwanie chmury i nawałnicę (ostatnio w tv cały czas trąbią, że powodzie). Mimo to wszyscy się świetnie bawią, pan z żoną też, dzieciak płacze, moknie, co chwilę pić, jeść, siusiu... W króciutkiej przerwie technicznej, zwróciłam panu uwagę, że może lepiej byłoby zmienić miejsce na jakieś bardziej bezpieczne, albo osłonić chłopca swoją kurtką, bo leje jak z cebra. Nie, on sobie poradzi i kim ja w ogóle jestem, że mam mu mówić co ma robić z dzieckiem. No okay, bawimy się dalej, ja odchodzę trochę na bok.
Mniej więcej w połowie koncertu zawartość żołądka dzieciaczka, wylądowała na głowach kilku najbliższych osób stojących przed panem.
Z tego miejsca pragnę podziękować rosłemu Czechowi, który dał panu bardzo dobitnie do zrozumienia co mu zrobi, jeśli zaraz nie uspokoi syna. Tatusiek nie zdążył wdać się w dyskusję, bo panie z "obhaftowanymi" włosami zgłosiły wszystko u ochroniarza, który zainterweniował. I bardzo dobrze.
Oby jak najmniej takich tłumoków, bo psują innym zabawę i przy okazji narażają własne dziecko.
*Może niektórym w głowach się nie będzie mieścić i będą się buntować, że dziecko w tym wieku nie może wejść. Więc uprzedzę. Może, pod warunkiem, że jest pod stałą opieką. Poza tym żadnych innych ograniczeń wiekowych nie było.
Wakacje to i dużo festiwali, i różnych imprez. A co za tym idzie utrudnienia w ruchu ulicznym przez natłok ludzi.
Mieszkam niedaleko miejscowości w której co roku odbywa się Tydzień Ewangelizacyjny, odbywają się tam seminaria biblijne, różne koncerty, zajęcia dla dzieci, itd, wszystko na tle biblijnym, poznawanie Boga. Ogólnie fajna impreza, każdy może przyjść zobaczyć, jak się podoba to dobrze, jak nie to nie, nikt nikogo do niczego nie zmusza. Jest to na Śląsku, ale zjeżdżają się ludzie z całej Polski.
No i co może być w takiego typu imprezie piekielnego jeżeli większość ludzi to osoby przyjazne dla otoczenia?
Ano to, że jest to organizowane na wsi w której droga główna nie jest jakoś wybitnie szeroka, bez chodników tylko wąskie pobocze. Przyjedzie z 2 tysiące ludzi w jedno małe miejsce i wszyscy chcą iść w tym samym czasie na seminarium, a ty akurat chcesz jechać do pracy. Żeby przejechać z mojej miejscowości do innej, muszę przejechać przez tą, w której akurat jest ta ewangelizacja.
I jak się nie wściekać, jak cała gromada ludzi wejdzie ci na drogę i nie przesunie się ani milimetr, choć widzą nadjeżdżający samochód?! To że oni mają wakacje i nigdzie się im nie spieszy, nie oznacza tego że ludzie mieszkający w okolicy nie mają obowiązków. A przez to, że oni uważają że są świętymi krowami, ja muszę czekać dobre 10 minut żeby przypadkiem kogoś nie rozjechać. A klakson to myślą chyba, że to zachęta aby jeszcze więcej ludzi wyszło na drogę. Szczególnie, że ruch nie jest bardzo duży, więc tak trudno przepuścić jedno auto?
Nie rozumiem także pukania się w głowę kiedy z zawrotną prędkością 5km/h podjeżdżam żeby choć trochę się ruszyć do przodu, a chłopak wlatuje mi pod maskę i wykonuje taki gest?!
Historia 'pypy' skłoniła mnie do napisania swoich przeżyć z Urzędem Pracy.
W wieku 18 lat przerwałam edukację w Technikum z przyczyn osobistych. Podjęłam pracę 'na czarno' gdyż pracodawca nie był skłonny dać mi nawet śmieciówki. Po pół roku walki z wiatrakami zmieniłam pracę. W nowej firmie dostałam pracę na pełny etat, łącznie z umową o pracę i całą resztą dodatków. W między czasie podjęłam się edukacji w trybie zaocznym, bo zawsze chciałam mieć min.wykształcenie średnie. Jednak po 13 miesiącach pracy w firmie zmienili nam treści w umowie, co było mi bardzo nie na rękę, więc podziękowałam firmie za współpracę, nie podpisałam aneksu i zostałam zwolniona.
Z racji tego, że przepracowałam ponad rok, przysługiwał mi zasiłek dla bezrobotnych, więc zarejestrowałam się w PUP. Przez pół roku byłam w urzędzie 3 razy 'podpisać' się. Liczyłam na jakąkolwiek pracę z ich strony, ale propozycji nie było, a pieniądz jeszcze jako taki był. Wizyty wyglądały mniej więcej tak: 'Pani podpisze, dziękuję, do widzenia'. Po okresie zasiłkowym, przy kolejnej wizycie urzędniczka zaproponowała mi extra ofertę pracy. Praca na produkcji, po 12h dziennie za minimalna pensje. Byłoby ok, żadnej pracy się nie boję, lecz pani zostawiła na koniec wisienkę na torcie: praca była 60km od mojego miejsca zamieszkania. Po szybkiej kalkulacji wyszło, że większą część pensji musiałabym wydać na paliwo. Pytam pani jak miałyby wyglądać moje dojazdy (PUP wie że mam prawko, nie wie i nie musi wiedzieć o samochodzie). 'Uprzejma' pani poinformowała mnie, że z miasta powiatowego jeździ autobus o godz 4.30, fajnie tyle że do tego miasta muszę dojechać 20km. Musiałam odmówić takiej wspaniałej ofercie.
Kolejna wizyty wyglądały tak jak te w czasie pobierania zasiłku. Ukończyłam szkołę, pojechałam na kolejna wizytę ze świadectwem w ręku i nadzieją na większe szanse w znalezieniu pracy. I jest! Eureka! Pani ma dla mnie ofertę stażu. W agencji nieruchomości. Wymagania: wykształcenie średnie i dobra obsługa komputera. Czyli wszystko co posiadam. Skierowanie w ręku, za kilka dni rozmowa z pracodawca. Pełna nadziei jadę na spotkanie. Rok bezrobocia dał mi trochę w kość, psychicznie. Pani w agencji miła, rzeczowa, informuje mnie, że wszystko ze mną ok, ale ona chce kogoś z doświadczeniem (moja mina wtf? Doświadczenie na staż?). Pytam więc jakie to doświadczenie na być, pani mówi że najlepiej chciałaby studenta zaocznego uczącego się w kierunku nieruchomości. Pytam więc panią dlaczego wpisała w ofertę min wykształcenie średnie, odpowiedź najbardziej szczera z możliwych - bo panie w urzędzie jej tak kazały, nie miały ofert dla tego rodzaju wykształcenia, więc to był warunek zamieszczenia ogłoszenia. Wróciłam więc do pupu z ciśnieniem i zrobiłam dym.
Ja wszystko rozumiem, statystyki itd. Ale do ku'rwy nędzy, to że jestem bezrobotna, nie znaczy, że można pomiatać moim czasem i pieniędzmi. Mnie było stać na takie wycieczki bez celu, ale co z ludźmi, którzy odmawiają sobie chleba czy obiadu żeby jechać na darmo bo urząd tak chce? Nie ogarniam! Teraz mam pracę na okres próbny i czuje, że na tym się skończy. Czekam na kolejne wku'wy z przybytku dla bezrobotnych.
Słońce, plaża, cieple, wygazowane piwo... jak to się mówi.
Plaża z bardzo małą ilością suchego piachu, mocno ubita. Zgarniam sobie tą niewielką ilość piachu pod głowę. Wtedy poczułam pod palcami patyk wbity na sztorc, to go wyciągam. Ciągnę - nie idzie, kopię i znalazłam, co znalazłam: wbity w plażę zardzewiały gwóźdź ostrzem w górę.
Tu zabrakło mi kulturalnych słów by wyrazić swoje oburzenie i komentarz.
P.S. Plaża nad jeziorem. Gwóźdź (ok 10 cm) wbity w mokry piach (prostopadle!), tak że ok. 2 cm wystaje i jest przysypane tylko suchym piachem.
Dziś wieczorem odwiedziła mnie straż miejska. Sąsiad z dołu poskarżył się na hałas, rzekomo spowodowany przeze mnie. Hałas wywołany tym, że jeżdżę na rowerze treningowym. Dodam, że godzina młoda, było około 20.30. Panów wpuściłam, pokazałam, że rowerek stoi na prymitywnej nieco izolacji wykonanej z wykładziny i kocyka, dość grubego zresztą, złożonego na czworo. Panowie kazali zademonstrować hałas, co z radością zrobiłam, po czym uzyskałam od obu szeroki uśmiech, wywołany zapewne skalą owej „szkody”. Kazali przełożyć mi trening na nieco wcześniejsze godziny, trochę pokręcili nosem na upierdliwość sąsiada. Porozmawiali z moimi dziadkami,z którymi mieszkam, po czym w przyjemnej atmosferze zmyli się.
Średnio piekielne, prawda? Otóż owy sąsiad, niecałe 5 lat temu miał sprawę w sądzie założoną przez moich dziadków. Podstawą było zakłócanie ciszy, hardkorowymi bitami prosto z manieczek ustawionymi na taką skalę, że każdy by ogłuchł. Działo się to w czasie, kiedy moja mama umierała w domu, na łóżku. Ostatnie stadium raka płuc, z przerzutami na mózg, cała w odleżynach, cierpiąca w swojej agonii, kobieta której nie mogliśmy i nie chcieliśmy oddawać do hospicjum. Płakała, krzyczała, kiedy jeszcze była w stanie mówić przeklinała i błagała żebyśmy to ukrócili, bo ona nie może wytrzymać...
W dalszym ciągu mam łzy w oczach kiedy wspominam jak niegodziwi okazali się oni... Wielokrotne prośby z naszej strony skutkowały tylko tym, że żona sąsiada ze śmiechem stwierdziła „co mnie to, ta k*wa ma swoje mieszkanie, nie jest tu zameldowana”. Istotnie, wcześniej wynajmowałyśmy z mamą mieszkanie w tym samym mieście, nieco dalej jednak jako nastolatka nie dałam rady sama zajmować się Mamą i musiałyśmy zamieszkać z dziadkami [mój ojciec również już nie żył]. Miałam wtedy 14 lat. Niedługo potem niestety mojej Mamie nie starczyło sił i odeszła do, mam nadzieję, lepszego miejsca. Im do tej pory zdarza im się puszczać muzę tak głośno, że u nas nie można normalnie porozmawiać. Mimo sprawy w sądzie, mimo próśb moich i dziadka. Ale nikt już się nie uskarża, bo i po co. Nikt nic z tym nie robi, a oni nic nie robią sobie z nas. Denerwuje mnie to, że ci ludzie, mimo iż skrzywdzili moich dziadków, moją mamę i mnie, mimo iż sami są ogromnie trudni we „współżyciu blokowym” potrafią być na tyle bezczelni, by nadal utrudniać innym życie. Babcia ma zaleconą rehabilitację po operacji obu kolan i kręgosłupa, która polega właśnie na jeżdżeniu kilka minut dziennie na rowerku treningowym. Jest osobą niepełnosprawną i zwyczajny rower nie wchodzi w grę. Ja po ciężkiej depresji usiłuje wrócić do osoby, jaką byłam zanim to wszystko się wydarzyło, właśnie poprzez ruch i ostre treningi. Dużo mi się przytyło przez te stany nerwowe.
Nie wiem nawet jak nazwać tę sytuację. Moja babcia prawie się rozpłakała przy straży miejskiej, ze wstydu i upokorzenia. A ja po prostu siedzę i zastanawiam się – jak można być takim chamem?
[ Dodano: 2013-08-07, 08:36 ]
Dwa miesiące temu zadzwonił klient. Chce nowy numer tel, z iPhonem, proponowałam więc plan z internetem. Tłumaczyłam jak dziecku, że to smartfon, że nabije mu koszty związane z transmisją. Nie, on nie jest głupi, on wie. W końcu się zdecydował.
Na pierwszej fakturze koszmar, 3657,12 zł za połączenia z internetem, w dodatku zwykle niewielkie, ale częste. Od razu widać, że to aktualizacje. Klient zadzwonił z przysłowiową "mordą", skargi składał na mnie, na sieć, szkoda, że nie na siebie. Rozmowy odsłuchane, konsultant z działu reklamacji łagodnie wytłumaczył, że przecież Sihaja tłumaczyła, nawet kilka razy, a pan potwierdzał, że umie korzystać bez pakietu internetowego. No ale, anulujemy tę opłatę, proszę włączyć pakiet za 15 zł na miesiąc, żadnych dodatkowych kosztów nie będzie. Ok. Klient przyjął, pakiet włączony.
Za miesiąc kolejne skargi, znowu internet, znowu skarga na konsultanta. Patrzę, pakiet wyłączony, dzwonię, pytam o co kaman.
Okazało się, że pan jednak chciał przyoszczędzić i następnego dnia pakiet wyłączył, myśląc, że uda mu się znowu reklamacyjnie kosztów pozbyć. Niestety, drugi raz nie uznano reklamacji, tym bardziej, że wykorzystanie było dużo większe (pan sobie ściągał filmy - pomyślcie sobie jakie były koszty przy cenie 1 zł za 1 MB bez pakietu).
Faktura na ponad 6 tysięcy została jak jest.
Niestety, na głupotę i cwaniactwo nic nie poradzisz...
Miesiąc temu koleżanka brała ślub. O dziwo - wszystko szło gładko, aczkolwiek organizowane z niejakim pośpiechem, bo co załatwili, to zaraz się waliło. Dali radę, wesele było fajne, większość chyba wybawiła się za wszystkie czasy.
Gdzie piekielność? Pan Wielce Wielmożny Fotograf.
Znaleźli go na targach ślubnych. To, co tam pokazywał, było nawet ciekawe, dobrze zrobione, w oczy nie gryzło. Cena też normalna - ani za wysoka, ani za niska. Nic nie wzbudzało podejrzeń.
Schody zaczęły się dzień przed weselem.
Okazało się, iż WWF (jak go w skrócie nazwę) nie wyrobi się na 13, aby zrobić fotografie w domu. Po opierdzielu - przyjechał z lekkim poślizgiem, wyrobili się wszyscy.
Trochę zdziwiliśmy się, a zwłaszcza siostra Panny Młodej, która też coś tam fotografuje, kiedy WWF wyciągnął swój sprzęt - zwykłą małpkę z wymienną optyką. Pamiętajmy jednak - fotografa nie ocenia się po sprzęcie, tylko po umiejętnościach, także wszyscy nabrali wody w usta. A można było się domyślić tragedii...
W kościele WWF było pełno. Wpierniczał się między ławki, przepychał ludzi, wszędzie właził i skupiał na sobie większą uwagę, niż młodzi. Szczytem jednak było kiedy, podczas przysięgi, wsadził swoje łapsko z aparatem między głowy młodych - nie wiem, żeby zrobić portret księdza? Został delikatnie upomniany, młodzi musieli powtarzać przysięgę w zakrystii.
Na sali nie było lepiej - niemalże wchodził na stoły, dyszał ludziom w karki, zaglądał do talerzy i co chwila rzucał jakieś głupie uwagi. Przy pierwszym tańcu wchodził młodym pod nogi i też nie wiem, dlaczego. Zawsze myślałam, że można stać dalej i zrobić zoom, ale widocznie WWF tego nie wiedział, albo nie pomyślał...
Przez niego też nie udało się tradycyjne łapanie welonu, gdyż stał tak blisko, że dostał nim niechcący w twarz - naprawdę, stanie pół metra za Panną Młodą nie jest najlepszym pomysłem.
Okazało się, że nie ma pomysłu na plener ze Świadkami. Ba! Przyjechał kompletnie nieprzygotowany - nie wiedział, GDZIE TUTAJ MOŻNA ZROBIĆ JAKIEŚ ZDJĘCIA. Świadkowa chciała go odwieść od pomysłu częściowej sesji już tego dnia, że poczekają na plener właściwy. Co na to WWF? "Nie będziecie już wyglądać tak samo, poza tym po co mi świadkowie na sesji, ja Was wozić nie będę".
Skończyło się na tym, że zdjęcia zrobił, w deszczu, na boisku szkolnym. Tragedia. Panna Młoda wróciła w sukni upierniczonej błotem. Prawie się poryczała.
Prawdziwa piekielność zaczyna się teraz.
Przyszedł czas na sesję plenerową. WWF znów nie wiedział, gdzie tutaj można zrobić zdjęcia, więc znów wyszły byle jakie - nad rzeką z ujętym szlamem, znów na boisku szkolnym, na torach kolejowych... Panna Młoda tego nie chciała - ale WWF także zbył ją stwierdzeniem, że musi być gdzieś blisko, bo on jeździł nie będzie.
Po paru tygodniach przyszła zamówiona przez nich fotoksiążka z wesela i sesji. Zdjęcia są nieostre i takie właśnie wydrukowane, a do tego - wrzucone byle jakie pseudo ładne ramki (wiecie - z Diddlami i innymi kwiatkami) z, uwaga, uwaga... znakiem wodnym z adresem strony, z której zostały ściągnięte. Do tego - tu jakiś cudowny rozbłysk na zębie, w oku... Kwintesencja kiczu.
Na płycie - zdjęcia nagrane byle jak, nieposortowane i tu objawia się jego bezczelność - więcej jest zdjęć wydatnych cyców jednej z kuzynek, co to miała sukienkę z głębokim dekoltem, niż Pary Młodej. Dołączony film - zmontowany tragicznie, z urwanymi zdaniami (o ile w ogóle je słychać, bo i mikrofonik ledwo zbierał), trzęsącą się łapą.
Kiedy koleżanka to wszystko zobaczyła, przelała się czara goryczy. Poryczała się i przybiegła do mnie, co ona ma do cholery z tym zrobić?
Jak dla mnie - sprawa prosta. Nie zapłacić. Właściwie to jeszcze można pokusić się o zwrot zaliczki.
Wielce Wielmożny Fotograf nie przyjął dobrze tego, co usłyszał. Bo on zrobił dobrze i tak miało być! Co z tego, że po fakcie ewidentnie widać, iż portfolio zrobił ktoś za niego - mają mu zapłacić i to bez mała 2500zł, bo po namyśle, to on tyle się napracował i na tyle wycenia swoją pracę!
Skończyło się na policji - że młodzi nie chcą zapłacić za wykonaną usługę. Zgłoszenie przyjęte, teraz będą bawić się w sądach.
Tylko szkoda, że właściwie to ŻADNEJ pamiątki ze ślubu nie ma... Pozostały zdjęcia gości a mówię wam, że one są lepsze, niż te wykonane przez Wielce Wielmożnego Fotografa...
Nieładnie cieszyć się z czyjejś śmierci, ale kiedy wczoraj się dowiedziałam, że zmarła jedna z sąsiadek, szczerze się ucieszyłam.
Kiedy kilka miesięcy temu wprowadziłam się do pierwszego własnego mieszkania, byłam przeszczęśliwa. Okolica super, sąsiedzi też super, mieszkanie super - no żyć nie umierać. Trzy miesiące później wprowadziła się do mieszkania pode mną baba. I się zaczęło.
Babka miała około 80 lat. Przez całe życie była lekarką w jakiejś pipidówie, lokalną szychą, która na stare lata przeniosła się do Wrocławia, by być bliżej wnuków oraz życia dużego miasta. Niestety, spaczenie jakieś przez te lata szychowania jej się zrobiło, bowiem ciągle wydawało jej się, że skoro przez cały PRL dostawała szynkę spod lady, to i dzisiaj każdy napotkany śmiertelnik będzie ją całował w rączkę. Albo najlepiej nóżkę.
Szczęściem w nieszczęściu jest jej córka, miła, konkretna kobieta, która ciągle tylko tłumaczyła matkę przed sąsiadami i łagodziła konflikty.
Kobieta w pół roku nastawiła przeciwko sobie wszystkich lokatorów, od starszego małżeństwa z parteru, po dwuletnią dziewczynkę z drugiego piętra. A czym? Ano tym:
1. Ubzdurała sobie, że mieszkanie które ja zajmuję, powinno być dla jej wnusia. Pal licho, że wnusio jest na ostatnim roku studiów w Krakowie i do Wrocławia wracać nie zamierza. Mieszkanie ma być dla niego, zatem mnie trzeba stamtąd wykurzyć. We wszystkie możliwe sposoby:
- Że hałasuję w nocy: w efekcie policja była cztery razy, trzy tylko z upomnieniem, czwarty raz skończył się toczącą się właśnie sprawą w sądzie. Bo raszpla jedna wezwała policję, kiedy pewnej nocy dopadło mnie zatrucie pokarmowe. Przeszkadzała jej spuszczana woda, a kiedy w końcu zasnęłam po kilku godzinach spędzonych w łazience, o 4 w nocy obudzili mnie policjanci. Mało życiowi, mandat chcieli wlepić, którego nie przyjęłam.
- Mam psa - przez pół roku odwiedziły mnie chyba wszystkie TOZy i zakłady w promieniu 50 kilometrów od Wrocławia. Bo rzekomo psa głodzę, biję, zamykam na balkonie niezależnie od pogody. Pies grzeczny, zadbany, nie szczeka, nie brudzi na klatce. Na balkonie siedzi godzinami, bo lubi, czasem gdy było chłodno w mieszkaniu, zamykałam drzwi, w które on drapie kiedy chce wejść. Ale ona ma kota, pies go na pewno zabije, mam się pozbyć psa. Takie żądanie przedstawiła kiedyś, gdy wpadłam na nią na klatce schodowej.
- Przekupstwo: chciała mi dać 50 tysięcy za wyprowadzkę z tego mieszkania. Nie, że ja je sprzedam i jeszcze dostanę 50 tysięcy, tylko po prostu, 50 tysięcy i fora ze dwora. Mieszkanie jest warte około 300, i w sumie dopiero co zaczęłam spłacać na nie kredyt.
2. Jeden z sąsiadów jest po wylewie, ma problemu z poruszaniem. 'Od zawsze' jego żona parkowała ich samochód tuż przy wejściu do klatki. Tak się jakoś przyjęło, sąsiedzi wyrozumiali, nikt mu tego miejsca nie zastawiał, choć nie było oznaczone kopertą. Aż do czasu, kiedy wprowadziła się ona. Bo jej się należy, ona jest stara i chora. I ma siłę, by cały dzień latać po mieście w szpilkach.
3. Innemu sąsiadowi wjechała w drzwi samochodu. Najpierw udawała, że nic się nie stało, później twierdziła że to wina sąsiada, groziła znajomościami, ostatecznie chciała dać sto złotych za naprawę. Czyli wymianę drzwi kierowcy w nowym samochodzie. Skończyło się sprawą sądową.
4. Miała kota. Kota wypuszczała na klatkę schodową, żeby sobie pochodził. Kot srał gdzie chciał, można się było o niego potknąć, jeśli nie daj boże wyszedł przed klatkę, babka oblatywała wszystkie mieszkania szukając winnego, który jej ukochanego kotka naraził na niebezpieczeństwo. Poza tym wspomniana dwulatka, ma silną alergię na koty. Nie pomagały prośby, groźby rodziców, kot cały czas łaził po klatce, a dzieciak prychał i kichał.
5. Na każdym z pięter jest wnęka z miejscami dla rowerów, we wnęce jest też okno. Babsko całe okno zastawiło doniczkami z kwiatami, rowery uniemożliwiały jej dostęp do nich, więc na przemian robiła awantury, albo rysowała ramy czy cięła opony. Na to pomógł dopiero zarządca, który kazał jej te kwiaty usunąć.
6. Wystawiała worek ze śmieciami przed drzwi. I worek sobie stał. Dwa dni, trzy, szczytem było kiedy wystawiła go na korytarz i wyjechała do sanatorium. W końcu ktoś go wyniósł, kiedy smród z klatki zaczął dochodzić do mieszkań.
I zmarła. Zwyczajnie, na zawał. A w mojej klatce ludzie się po prostu ucieszyli
I zaufaj tu ludziom...
Chłopak, 25 lat narobił sporych długów, z których nijak umiał się wyplątać.
Telefony z różnych firm, w których miał długi urywały się już od jakiegoś czasu, w końcu sprawa trafiła w ręce windykacji. Wiadomo – widmo komornika nabrało już na realności.
Mnie i mojemu żal było Maćka. To miły chłopak, którego matkę znamy. Postanowiliśmy popytać wśród znajomych, czy znalazłaby się dla niego praca tu, w Niemczech (wiadomo, zarobek jest inny), żeby chociaż część długu mógł spłacić i w efekcie udało się.
Nasz znajomy, starszy już pan potrzebował kogoś, kto pomógłby jego zięciowi założyć jakąś tam instalację w domu córki, a przy okazji i jemu samemu z pracami w ogrodzie, drobnej pomocy typu 'tu wywierć dziurę, tam inną zaszpachluj', wyjście z psem dwa razy dziennie, zrobienie zakupów, ugotowanie obiadu (Maciek jest z zawodu kucharzem) i takie tam drobiazgi.
Daliśmy Maćkowi znać, że znalazło się być może częściowe rozwiązanie jego problemów.
Fart tym większy, że starszy pan oferował mieszkanie (praktycznie cały dół jego domu z oddzielną kuchnią) wraz z meldunkiem, dostępem do Internetu i innymi takimi. Jeżeli chodzi o wynagrodzenie, za trzy miesiące pracy, Maciek po powrocie miałby spłacony praktycznie cały dług.
Radości nie było końca.
Maciek przyjechał na początku czerwca. Jeszcze przed przyjazdem, solennie obiecywał chęć jak największej pomocy starszemu panu, zapewniał o swojej chęci do pracy, wyrażał wdzięczność do tego stopnia, że po którymś 'bardzo wam dziękuję' zaczęło się nam już powoli aż głupio robić. Schody zaczęły się już przy odbieraniu Maćka z dworca.
Chłopak śmierdział jak gorzelnia. Zapytany (retorycznie) czy coś pił, stwierdził, że tylko jedno piwo, a w zasadzie pół, bo w autobusie wylało mu się ono na koszulkę i stąd ten nieprzyjemny zapach. Oczy mówiły co innego, no ale cóż... Mój z miejsca się wkurzył i już był gotowy kupować chłopakowi bilet powrotny do Polski, ale udało się mnie, naiwnej, przekonać go, że może jest zbyt restrykcyjny i żeby dał mu szansę.
Instalacja została założona dobrze. Być może dlatego, że tym, co najważniejsze zajmował się zięć starszego pana, a Maciek był do pomocy, czyli od 'przynieś, wynieś, pozamiataj', a nie od konkretnej, wymagającej znajomości rzeczy pracy. Jak się później okazało, nie raz trzeba było Maćka szukać po całej posesji, bo akurat dzwoniła jego dziewczyna i on potrzebował 'dłuższej chwili dla nich', a ten zięć to jakiś nienormalny, chyba nie rozumie co to bezbrzeżna tęsknota.
U starszego pana też nie było najlepiej. Dosłownie o wszystko trzeba było Maćka prosić. Kiedy starszy pan wskazywał mu (Maciek mówi jedynie po polsku), że trawa w ogrodzie jest już wysoka i należy ją ściąć, albo że jest sucho i gorąco, wypadałoby ją podlać, Maciek albo wykonywał swoją pracę powolnie z telefonem komórkowym w jednej ręce, albo mówił 'Morgen, morgen!', co miało oznaczać, że zrobi to jutro. Z chęci do pracy, jaką miał przed przyjazdem nie zostało nic.
Z psem, który nauczony jest wychodzenia na spacer o regularnych porach, wychodził kiedy Maćkowi się zachciało, albo i nie wychodził, jak mu się nie chciało, a spacer trwał jakieś 20 minut, podczas gdy pies, owczarek niemiecki, przyzwyczajony był do godzinnego spaceru i atrakcji typu rzucanie aportu, czego się Maćkowi robić nie chciało.
Obiady – temat rzeka. Starszy pan po zawale, który miał miejsce w zeszłym roku, odżywia się zdrowo. Maciek, ze względu na to, że nie miał nigdy czasu ani ochoty 'stać przy garach' (tak to określił – kucharz!), serwował co drugi dzień frytki z gotowymi klopsami, które się po prostu wrzuca do rozgrzanego oleju i ewentualnie skroił jakiegoś ogórka, albo wrzucał do piekarnika mrożoną pizzę. Rzadkością była jakaś zupa, nie mówiąc już o pełnowartościowym, zdrowym obiedzie. W efekcie starszy pan gotował sobie oddzielnie, jak miał w zwyczaju dotychczas.
Zakupy były robione raz w tygodniu. To akurat było Maćkowi na rękę, wszak wsiadał w samochód i na cały tydzień był z tym przecież spokój (poza pieczywem oczywiście, ale piekarnia jest nieopodal). Dostawał pieniądze i listę, co ma kupić. Poza gotowym jedzeniem typu mrożone frytki, pizze, lasagne, spaghetti, które jadał sam, miał kupować też produkty, które odpowiadają starszemu panu i coś na śniadanie i kolację. Kwota, którą wydawał, była czterokrotnie wyższa od tej, jaką starszy pan zwykł wydawać na siebie samego. Maciek kupował sobie oczywiście wszystko, co najdroższe, bo w jego mniemaniu to było właśnie najlepsze. No i raz na tydzień musiał mieć całą skrzynkę piwa dla siebie, 'bo jak to, u Szwabów być i piwa się dobrego, bawarskiego nie napić?!'. Starszy pan nie pije alkoholu wcale.
W pewnym momencie, a konkretnie w zeszły piątek, starszy pan (jak mniemam w obliczu niemal rozpaczy) zadzwonił do nas (DOPIERO! Czyli po prawie dwóch miesiącach pobytu Maćka), że on nas BARDZO PRZEPRASZA, ale że nie może chłopakowi dłużej pomagać.
My na początku nie wiedzieliśmy o co chodzi. Dopiero podczas rozmowy telefonicznej, starszy opowiedział nam jak to wszystko wygląda i że on w zasadzie lepiej i oszczędniej radził sobie sam, niż z pomocą Maćka, który robi o wszystko łaskę i w ogóle nie robi tego, po co przyjechał. Miarkę cierpliwości przelała sytuacja, kiedy starszy pan zastał pijanego Maćka, który próbował rąbać drewno (ciekawe po co, w lipcu?). Suma summarum wyszło na to, że chłopak potraktował swoją i tak lekką pracę jak wakacje zagraniczne, za które ktoś mu jeszcze płaci.
Mnie zrobiło się wstyd, w Lubym zagotowało się nie na żarty. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam go tak zażenowanego i wściekłego w jednym. Bądź co bądź, poręczyliśmy za niego.
Maciek dostał swoje 'ciężko zarobione' pieniądze, starczą na większą część długu i wrócił do Polski.
Ja nie chcę go nigdy więcej widzieć.
Jako wisienkę na torcie powiem tylko, że Maciek rozgoryczony stwierdził, że tym Szwabom to się w dupach poprzewracało. A jemu było wolno zachowywać się tak jak chciał i tak, jak się zachowywał, bo za czasów wojny Niemcy nakradli, to on teraz sobie na starym Niemcu poużywa za wszystkich.
Trzęsie mną do teraz.
Natchniona http://piekielni.pl/52710, postanowiłam opisać tegoroczną kolonię zuchową, na której byłam opiekunem męskiej szóstki (z braku męskiej kadry i po wcześniejszym poinformowaniu rodziców).
Był sobie chłopiec, powiedzmy Michaś. Michaś przyszedł do mnie drugiego dnia kolonii i stremowanym głosikiem wyszeptał "druhno, bo ja nie zdążyłem" - cóż, zdarza się, kazałam wziąć ręcznik, mydło, czyste majtki, spodenki i heja pod prysznic. Dziecko umyte, ubranka przeprane, ja się zastanawiam co jest powodem (bezglutenowiec - nie wiedziałam jakie ma objawy alergii, więc obwiniałam siebie, że nie dopilnowałam).
Dzień następny - sytuacja podobna. Czwartego dnia zadzwoniłam do rodziców, żeby zapytać, co się dzieje i czy zdarzało się w domu (po drugim razie dieta była przestrzegana jeszcze bardziej restrykcyjnie niż wcześniej) - odpowiedź - nie, skąd, nigdy! Znaczy kiedyś w przedszkolu raz, ale przecież on do drugiej klasy idzie, a od tamtej pory nic.
Sytuacja trwała, codziennie lub co drugi dzień to samo - czyste ubranka - prysznic - pranie. Po dwóch tygodniach spytałam się Michasia, gdy był pod prysznicem, czy w domu też tak często nie zdąża - odpowiedź zwaliła mnie z nóg - "tak, druhno".
Czemu rodzice nic nie powiedzieli? Czemu nie wpisali w kartę albo nie odpowiedzieli mi szczerze na pytanie przez telefon? Nie zawsze byłam w pobliżu, czasem dzieciaki robiły coś same (np. grały w piłkę, czy były na zajęciach w drużynach harcerskich, kiedy nasza kadra miała odprawy/spotkania programowe) - wtedy inne zuchy czuły zapach i wytykały Michasia palcami. Warto było?
Od razu wyjaśnię - była nas szóstka kadry, ale Michaś to dziecko nieufne i zamknięte w sobie, i ciężko mu podejść do kogoś, kogo słabo zna (byłam jedyną osobą kadry z jego gromady, więc jedyną osobą kadry, którą znał wcześniej) - a jak każdy, czasem musiałam iść pod prysznic, źle się czułam i nie było mnie w podobozie, czy leciałam do sklepu po rzeczy na zajęcia. Zostawiałam dzieci pod opieką innego opiekuna, ale Michaś do nikogo innego nie podchodził.
Dorabiam sobie pracując na nocnych zmianach w sklepie monopolowym (w godzinach 19.00 - 07.00). Chwilę po 20.00 do sklepu wchodzi [Ch]łopiec. Na oko 12 lat.
-[Ch] Dobry wieczór, poproszę Okocim mocne w butelce. Najlepiej zimne.
-[J] Przepraszam, ale nie mogę ci sprzedać piwa.
-[Ch] A dlaczego? Mój dziadek zawsze tutaj kupuje.
-[J] Ale twój dziadek jest pełnoletni.
-[Ch] Ale to dla niego jest to piwo.
-[J] Przykro mi, ale nie.
Za jakieś 10 minut przyjeżdża... tak, [D]ziadek.
-[D] Witam. Dlaczego pan nie sprzedał mojemu wnukowi piwa?
-[J] Przecież pański wnuk ma góra 12 lat!
-[D] To co. Przecież to miało być dla mnie piwo.
-[J] Ale polskie prawo zabrania sprzedaży alkoholu osobom nieletnim.
-[D] Panie! Przepisy są po to, żeby je łamać. Da pan to mocne!
Spotkałem się z różnymi przypadkami, ale żeby dziecko do monopolowego przysyłać?
ewna dziewczyna związała się z chłopakiem. Po 3 miesiącach znajomości była już pewna, że to ten jedyny. Wspólne zamieszkanie, "wspólny" kredyt, zaręczyny... a żeby jeszcze bardziej scementować związek wzięli sobie szczeniaczka. Taki substytut dziecka.
Oboje pracowali sporo, często nikogo nie było w domu przez kilkanaście godzin. Nie pomyśleli o wzięciu urlopu, aby pieska wychować i uspokoić.
Szczeniak (naprawdę maleństwo) oczywiście załatwiał się gdzie popadło z potrzeby i ze strachu, gryzł meble i tapety, a po powrocie państwa do domu dostawał wciry. Państwo psa "dyscyplinowali", potem brali na krótki spacerek, wracali i zasiadali każde do swojego kompa lub przed TV, bo w końcu kredyt wzięty, sprzęt kupiony i związek trzeba scementować wspólnie grając na konsoli.
Piesek smutny snuł się pod nogami i przeszkadzał w używaniu Kinecta, na dodatek dalej się załatwiał i drapał ściany.
Rozwiązanie? Wzięli drugiego szczeniaka.
Zdarzyło się w końcu, że chłopak miłość swojego życia porzucił, a psy zabrał ze sobą. Ona została sama z telewizorem, konsolą, laptopem i dwoma "pracami" po 3/4 etatu, aby to wszystko utrzymać.
Smutno jej jednak było tak wracać codziennie po 23 do pustej kawalerki i o 7 rano znów wychodzić.
Rozwiązanie?
Zgadliście. Szczeniaczek.
Jej reakcja, gdy zwróciłam jej uwagę, że gotuje kolejnemu pieskowi piekło? "Jestem dorosła i wiem, co robię". Ta...
W tamtym roku moja siostra pojechała na kwaterkę nad morze (jedzie tam jako pomoc, czyli obiera ziemniaki, zamiata schody, umyje toaletę itp., a w zamian oni za darmo jej dadzą przejazd autobusem, wyżywienie i nocleg).
Razem z nią było jeszcze dużo znajomych na takich samych zasadach i jedna taka nowa dziewczyna, która myślała że przez cały pobyt zamiecie raz stołówkę i będzie mogła na cały dzień iść nad morze się poopalać. Widać było, że dziewczyna w domu nic nie robi, tylko siedzi przed telewizorem i leniuchuje.
Pewnego dnia przełożona kazała jej umyć sedesy.
Po kilku chwilach dziewczyna przychodzi do kierowniczki i pyta się czy może iść na plażę (5 minut drogi), bo skończyła. To ok. poszła. Po 30 minutach kierowniczka przychodzi z pielęgniarką do kwaterki i się pyta mojej siostry i innych osób.
(K)- Kwaterka (P)- Przełożona
(P)- Kto czyścił kible?
(K)- Ilona (ta dziewczyna), przecież pani jej kazała.
(P)- Gdzie ona jest? Wróciła już z plaży?
(K)- Jeszcze nie, poszła z przyjaciółką.
(P)- Kto ma do niej numer telefonu?
Wtedy odzywa się jakiś chłopak że ma i że już zaraz zadzwoni.
Po 10 minutach były oby dwie dziewczyny.
(I)- Ilona (P)- przełożona
(P) - Ilona, ty myłaś toalety?
(I) - Tak, a czy coś się stało?
(P) - Zapraszam do mnie, to sobie pogadamy!!!
Jak się później okazało Ilona polała domestosem całą klapę i jakiś dzieciak siadł na to i dostał poparzenia chyba trzeciego stopnia.
Ilona dostała opieprz i wyjechała do domu na własny koszt.
Jadę sobie na zakupy. Przede mną jedzie Renault Kangoo. Nic szczególnego - prędkość ~70, spokojna jazda. Nagle samochód zjeżdża na środek, następnie na prawe pobocze, prawie lądując w rowie, po czym zatrzymuje się tak jakby po skosie. Ja awaryjne, wyskakuję z auta "pewnie coś się stało". Idę do gościa, głowa spuszczona w dół, myślę - zasłabł, trza ratować. Podchodzę bliżej, a kierowca przegląda faktury. Cały stos na kolanach i czegoś szuka. Podszedłem, to zapytam:
- (pukam w szybę, kierowca odsuwa) Wszystko w porządku?
- Tak, dlaczego pan pyta?
- Bo jeździ pan od krawężnika do krawężnika po całej drodze.
- Eee, zagapiłem się tylko na jedną fakturę.
No tak. Ale co by było, gdyby ktoś szedł poboczem? Jakby coś jechało z naprzeciwka? O tym szanowny nie pomyślał.
Mieszkam na blokowisku. Otóż przy wejściach do każdej z bram, obok domofonów przymocowane są pojemniki na reklamy z widocznym napisem do czego służą. Od dłuższego czasu w takowym pojemniku przed moją bramą zaczynam widywać oprócz makulatury różne śmieci od wypalonych papierosów po puszki czy też odpady organiczne. Jeśli już sięgasz po reklamę nie chcesz jej dostać utytłanej w czymś.
Któregoś dnia, wracając ze sklepu z zamiarem udania się do mieszkania, widzę pewnego pana pozbywającego się szklanej butelki. Nie trudno zgadnąć, że włożył ją między stertę gazet mając parę metrów za sobą kontener na szkło. Na moją prośbę o przeniesienie jej, w akcie oburzenia rzucił butelkę, która rozbiła się obok moich nóg...
A wystarczyło przejść kilka metrów by udać się do kontenera...
[ Dodano: 2013-08-07, 19:14 ]
Pamiętajcie, alkohol nad wodą prowadzi do nieszczęść.
Mój kolega wraz ze swoimi znajomymi wybrał się pewnego dnia nad staw. Rozłożyli ręczniki i leżeli cały dzień grając w karty, rzucając ringo i sącząc piwa.
Staw jest spory, ale nie jakiś wielki, kolega ten, który w liceum trenował pływanie, nie raz przepływał go wpław. Przy stawie nie ma ratowników.
Po kilku godzinach miłej zabawy, usłyszeli krzyk. Mniej więcej na środku stawu jakiś mężczyzna zaczął się topić. Kolega niewiele myśląc rzucił się do pomocy, a że akurat opalali się przy molo, do którego przywiązany był kajak, to odciął go i popłynął nim do mężczyzny, by być szybciej. Gdy dopłynął z kajaka wyskoczył i już wpław wyciągnął faceta na brzeg. Mężczyźnie nic wielkiego się nie stało, jak się okazało złapał go skurcz i trochę spanikował, ale ostatecznie napił się tylko trochę wody.
Jednak w międzyczasie ktoś zadzwonił po pogotowie, a wraz z pogotowiem przyjechała policja. I stało się nieszczęście. Po badaniu alkomatem okazało się, że tonący był trzeźwy, ale kolega miał w wydychanym powietrzu niecałe pół promila alkoholu. Panowie policjanci stwierdzili, że koledze należy się mandat za pływanie kajakiem pod wpływem alkoholu, ale nie dostanie go, gdyż sprawa zostanie skierowana do sądu, ponieważ jako, że był pod wpływem alkoholu dojdzie zarzut narażenia na niebezpieczeństwo (tonącego) oraz... kradzieży kajaka.
Finał: „Sąd po rozpoznaniu sprawy uniewinnia oskarżonego od zarzucanych mu czynów, a kosztami postępowania obciążą skarb państwa.” – I wiesz, że państwo dobrze wydaje pieniądze z Twoich podatków.
Treść będzie o pewnej polskiej sieci sklepów ARHELAN - wszystko zasłyszane od dwóch pracujących tam kasjerek, z dwóch różnych sklepów.
Pomijam piekielne fakty z ich relacji z klientami, raczej będzie mowa o piekielnym kierownictwie. W większości tych sklepów jest kierownik i zastępca kierownika. Jak łatwo się domyślić, dwie osoby pracujące ze sobą kilka lat na takich stanowiskach, wspólnie obmyślają plany jak gnębić i okradać swoich podwładnych.
1. Okradanie z premii. Jedna z dziewczyn dostawała o wiele niższą premię niż pozostałe koleżanki lub nie dostawała wcale, ponieważ kierowniczki twierdziły, że jej się nie należy ("jest mało produktywna"), chociaż pracowała jak inne. Pojechała więc z tą sprawą do biura, które mieści się kilkanaście kilometrów od "jej" sklepu. Tam jedna z pań pokazała jej rozpiskę wszystkich przyznanych jej premii. Okazało się, że do biura wysyłana była rozpiska przyznanych pracownicom premii, która w rzeczywistości całkowicie odbiegała od tych, które były przyznawane. Więc gdzie reszta pieniędzy? U szanownych pań kierowniczek w kieszeni. Sprawa rozeszła się na cały sklep, biuro odwiedziło jeszcze kilka innych osób z podobnymi rezultatami. Koniec końców premie nagle, szczęśliwie wzrosły i co jakiś czas dziewczyny kontrolują to w biurze.
2. "Jak ci się nie podoba praca to wypier*****, na twoje miejsce czeka 1000 innych osób".
3. Oszukiwanie na dniach urlopowych. Wykorzystałaś 17 dni urlopu i więcej ci się nie należy. Dlaczego? Dlatego, że panie kierowniczki same podrabiają dokumenty typu wniosek o urlop, podpisują się za pracownika i w ten sposób skracają nieświadomej osobie urlop o kilka dni (a nuż się nie zorientuje). Sprawa jest dosyć poważna, jedna z dziewczyn zagroziła skierowaniem sprawy do sądu (podrabianie dokumentów - wniosek o urlop jest dokumentem kadrowym). Sprawa jednak nie znalazła się przed wymiarem sprawiedliwości, ponieważ obie strony doszły do porozumienia i dziewczyna dostała gratisowo 4 dni wolnego.
4. To woła o pomstę do niebios. Szefostwo wymyśliło sobie fundację, mającą na celu pomoc domom starców w okolicy. Cel szczytny, o ile byłby prawdziwy. W związku z akcją przeprowadzoną przez szefostwo i ich fundację, w tej sieci sklepów przez kilka dni stały pudełka/kosze na produkty żywnościowe i chemię, które miały być później przekazane jednemu z domów starców. Jakież było zdziwienie, kiedy po skończonej akcji produkty z tych pudełek trafiały z powrotem na półki sklepowe. Trzeba sobie zwiększyć obroty naiwnością klientów...
5. Kontrole z Sanepidu wyglądają w ten sposób: przychodzi pewna pani, krąży po sklepie, znajduje jakiś zgniły owoc i idzie do kierowniczki sklepu... na kawę i ploteczki. Pomimo wielu, bardzo wielu uchybień, do których pani z Sanepidu mogłaby się przyczepić, sklepu nigdy nie dostają kary. Łapówki?
Piszę o tym tutaj, bo wiem, że sieć rozwija się w zastraszającym tempie i pewnie w ciągu kilkunastu lat, będzie znana w całej Polsce. Do tej pory ma 58 sklepów i ciągle się rozwijają.
Nie polecam.
racowałem kiedyś w sklepie komputerowym. W sumie to było coś w rodzaju sklepu i serwisu. Miałem tam z kolegami taki warsztacik, gdzie składaliśmy komputery, ludzie kupowali, wszystko było OK.
Pewnego dnia przyszedł do nas pan. Zaczął rozglądać się po sklepie, popytał, zdawało się, że zna się na rzeczy. Okazało się, że kupuje komputer dla syna, myślał o takim "składaku". Wymyślił jakie tam chce podzespoły itp. Nie wspomniał nic o zainstalowaniu systemu.
[JA] - A system jaki pan chce?
[Pan] - A żadnego, ja tam sobie wszystko sam zrobię.
Myślę ok, klient nasz pan.
Zaczęliśmy z kolegą składać, wszystko poszło dość sprawnie, dwa dni później pan dostał komputer. Byłaby to kolejna udana transakcja, gdyby nie to, że po godzinie pan wrócił do nas. Nie aby podziękować, nie aby dopytać. Pan przybył by wypie****ić komputerem o ladę, a następnie z krzykiem oznajmić, że jesteśmy wszyscy dziećmi kobiet lekkich obyczajów i takie tam. Uspokoiłem go (kolega był na papierosie) i kazałem wytłumaczyć o co chodzi.
[P] - Bo włącza syn komputer, klika, klika i nie działa! [w tym momencie pominę falę nieprzyzwoitych określeń] Chce zwrotu kasy.
Pomyślałem logicznie - gość nie chciał systemu, może w tym problem.
[J] - A system pan instalował?
[P] - A po co mnie to, tu o gry chodzi, a nie o jakieś systemy i inne badziewie!
[J] - Proszę pana, system jest niezbędny....
[P]-Sam jesteś ku*wa niezbędny! Nie naciągniesz mnie na kasę! Ma działać!
[J] - Niech mi pan da dojść do słowa. Proponowałem panu system jak pan zamawiał ten komputer. Stwierdził pan, że sam sobie to zrobi.
[P] - Bo ja tego nie potrzebuję! Jesteś kłamliwym sku****lem, biednego człowieka na pieniądze naciągasz! Dawaj mi tu frajerze kierownika!
W tym momencie tylnymi drzwiami wszedł [K]olega (ten co był na papierosie). Prawie dwa metry, 90 kg, wygląda groźnie.
[K] - Ja jestem kierownikiem. W czymś pomóc?
Facecik skurczył się na jego widok, krzyczeć przestał i wręcz wyszeptał:
[P] - No wie pan, bo ja chciałem o system prosić...
Został na miejscu jak mu go instalowałem, co chwilę nerwowo oglądał się na kolegę. Zapłacił i pospiesznie wyszedł.
Jednak dobrze jest pracować z kierownikiem
Wczoraj wybrałam się na zakupy z przyjaciółką do pobliskiej Galerii. Na pierwszy ogień wzięłyśmy Empik. Akurat była wyprzedaż na wszelkiego rodzaju cacuszka: słuchawki, lampki, kubki etc. Akurat tym pierwszym byłam zainteresowana, bo i cena niska (raptem 4,90) a i zapotrzebowanie było.
Więc wybrałam jedne i biegiem do kasy. Sprzedawca miły, paragon wciśnięty niedbale do kieszeni, wychodzimy.
Ucieszona nowym zakupem od razu rozpakowałam urządzenie, podłączyłam do telefonu i sprawdzam. Okazuje się że jedna z nich nie działa. Po chwili wahania decyduję się na reklamacje. Pięć złotych bez dziesięciu groszy nie majątek, ale muzyki na tym nie posłucham, a paragon w kieszeni. Zawracam więc, załatwiam sprawę, ten sam sprzedawca podaje mi kolejne opakowanie z tego typu przecenionymi słuchawkami, prosi żebym sprawdziła czy sprawne. Sytuacja się powtarza: jedna ze słuchawek milczy jak zaklęta. Kasjer stwierdza, że nie ma sensu iść po trzecią parę, zwraca mi pieniądze, wszystko cacy, bez niepotrzebnych komplikacji.
W czym więc piekielność?
Ano w tym, że słuchawki zostały pieczołowicie włożone z powrotem do pudełka, zaklejone kawałkiem taśmy żeby wyglądały na nieotwierane, po czym odwieszone na półkę, z której zostały wcześniej zdjęte.
Nie ma to jak robić ludzi w konia.
Jestem osobą dziwną. Nie słodzę herbaty, nie solę frytek i nie używam wszelkich "sosów do wszystkiego". Ponieważ pracownicy barów fastfood mają z tym wyraźny problem, raczej unikam podobnych przybytków (poza jednym gdzie przynajmniej widzę co mi wkładają do kanapki, chociaż też się dziwią dlaczego ja nie chcę sosu). Ale w rejonie górskim nie można zbytnio wybrzydzać, człowiek zmęczony i głodny, a miejsc w których można coś zjeść niewiele. Idziemy więc do "rejonu gastronomicznego" ulokowanego na trasie pewnej atrakcji turystycznej niedaleko Zakopanego.
Proszę o zapiekankę (sprzeczne ze wszelkimi moimi założeniami żywieniowymi ale czasami można), BEZ SOSU. Ketchup pani chce? Nie, proszę bez sosu. Majonez? Sos czosnkowy? Inne? Proszę BEZ SOSU. Pani pokiwała głową, idzie przygotować zapiekankę. Dostaję zapiekankę... z ketchupem, majonezem, sosem czosnkowym i czymś jeszcze. Komentarz pani - sos jest obowiązkowy, skoro nie podałam jaki chcę, to pani uznała że da mi wszystkie.
Czuję się jak u Barei - "Kawa i Wuzetka są obowiązkowe dla każdego, bijemy się o złotą patelnię!".
Tym razem nie o sklepie komputerowym, a o powrocie z niego.
Wracałem z pracy piechotą, szczególnie że była ładna pogoda, niedaleko mam do domu. Przy okazji zrobiłem drobne zakupy. Wkraczałem już na osiedle i cieszyłem się na myśl o pysznym obiadku i poobiedniej drzemce. Nagle podbiegł do mnie jakiś szczyl, wyrwał reklamówkę, którą niosłem w ręce i gdzieś zwiał. Nawet go nie goniłem, bo w środku miałem paczkę papieru toaletowego, żel pod prysznic i farbę do włosów dla żony.
No nic, gówniarz mi dzionek zepsuł, właśnie myślałem czy dać sobie spokój czy wrócić do sklepu po nowe zakupy, gdy z pobliskich krzaków podszedł do mnie ten szczyl i z pyskiem do mnie:
[SZ] - Co ty ku**a gościu za g**no kupujesz?!
[J] - ... [seria przemyśleń i próba zrozumienie o co chodzi]
[SZ] - No się pytam, na ch*j mi takie badziewie! Trzymaj to [wcisnął mi w rękę moją reklamówkę] i spie****aj z takimi łupami!
I poszedł.
Miałem być smutny, bo trafiłem na takiego kretyna czy szczęśliwy że odzyskałem zakupy?
Długo zastanawiałam się, czy to tutaj napisać. Wiadomo przecież, że nie należy mierzyć wszystkich jedną miarą. Ale fakty pozostają faktami, więc historię przytaczam.
Znajoma pracowała swego czasu w sklepie spożywczo-monopolowym, oddalonym jakieś 100 metrów od dworca PKP. Ze względu na lokalizację codziennie przewijały się tam setki podróżnych oraz naprawdę wielu bezdomnych. Łatwo się domyślić, że w takim układzie często zdarzało się, że ktoś prosił o coś do jedzenia. No właśnie: nie o pieniądze, a o coś do jedzenia. Mało kto był w stanie odmówić takiej prośbie, bo jeśli ktoś prosi nas o chleb, to chyba naprawdę jest głodny.
Finał jest nad wyraz zaskakujący. Co bezdomni robili z zakupionymi produktami? Gdy tylko ich darczyńca oddalił się dostatecznie, ci wracali do sklepu i próbowali towar zwrócić, ewentualnie odsprzedać innym klientom.
A co później? "Pani da wino lipowe".
Historia "szpitalna" dotycząca piekielności sytuacji. Wczoraj (wtorek, 30 lipca) przytrafił mi się wypadek przy pracy. Kawałek drewna, które ciąłem piłą tarczową, wystrzelił w powietrze i uderzył mnie z impetem w brodę. Lekko zamroczony, z zakrwawionymi ustami, pobiegłem do domu, by jakoś się "ogarnąć". Wszystkie zęby na miejscu, kości wydają się całe, rana jednak paskudnie krwawi. Decyzja: jedziemy do szpitala.
Po odstaniu swojego w kolejce (akurat przywieźli kogoś z wypadku samochodowego), zostałem przyjęty przez chirurga. Diagnoza: otwarta rana brody i poważne stłuczenie przedsionka jamy ustnej, wymagające szycia. Lekarz stwierdził, że nie podejmie się zabiegu, ponieważ nie ma doświadczenia z takimi urazami i mógłby coś zepsuć. Powiedział, że musi zająć się mną chirurg szczękowy. Lekarz i jego asystent zaczęli szukać szpitali, które posiadają oddział chirurgii szczękowej, gdyż nie było takiego na miejscu.
W tym momencie historia zrobiła się mocno piekielna.
W najbliższym szpitalu, w mieście oddalonym o ok. 30 km, akurat trwał remont i nie mogli przyjmować pacjentów. W drugim, w tym samym mieście, dwa miesiące wcześniej zlikwidowano oddział szczękowy, nie informując o tym jednak na stronie placówki, więc rozmowa telefoniczna nic nie dała. W dwóch szpitalach w innym mieście kilkakrotnie nikt nie odbierał. Szpitalny koordynator także nie okazał się pomocny - "ja nic nie wiem". Dopiero gdy moja ciotka zadzwoniła do szpitala oddalonego o ok. 2h drogi i wykorzystała swoje znajomości, okazało się, że zostanę przyjęty. Najlepiej skwitował to miejscowy chirurg: "Co by pan załatwił bez znajomości..." Teraz pozostał jedynie dojazd na miejsce.
Na szczęście zostałem przyjęty bez problemów, ranę szybko zszyto i opatrzono. Noc spędziłem na oddziale, dzisiaj dodatkowo okazało się, że dwa zęby trochę się ruszają i muszą zostać unieruchomione za pomocą drutu. W szpitalu muszę zostać do końca tygodnia.
Słowo wstępu. Jak już pisałem, pracuję na nocki w sklepie monopolowym. Wziąłem sobie dwa dni, a raczej noce wolnego. Żeby się wyspać. Mój dom znajduję się w pobliżu remizy OSP i bardzo blisko drogi.
Noc z poniedziałku na wtorek, godzina 02.40. Obudził mnie pisk opon i trzask. Mercedes Sprinter uderzył w znak drogowy. Na prostej drodze. Jak się okazało później, znajomy przedsiębiorca. Pękła chłodnica, więc wezwali straż. Syrena alarmowa wyje, za chwilę przyjeżdżają, później laweta. O spaniu mogłem zapomnieć.
Noc z wtorku na środę. Godzina 03.15. Syrena alarmowa wyje. Ja nie śpię. Za chwilę przejeżdża jeden wóz strażacki, później jednostka z sąsiedniej miejscowości, policja, karetka. Nie śpię, to pojadę zobaczyć, co się stało.
Ford Transit leży na dachu. Kto był kierowcą? No właśnie. Ten koleś, który obudził mnie zeszłej nocy...
Dostałem tydzień urlopu.
Byłem bardzo przepracowany, więc spędzam go po prostu w domu.
Plan zakładał, że odeśpię, odpocznę, obejrzę trochę zaległych filmów, poczytam.
Jednym słowem cisza, spokój i błogie lenistwo.
Od wczoraj, do parku na przeciw moich okiem przybyła grupa Holendrów, którzy wielbią Jezusa.
Wspomagani przez polskich wyznawców tańczą, śpiewają i głoszą swoje "świadectwa" wydzierając się w dwóch językach przez megafony. Zaczynają o poranku i kończą otwartą jadłodajnią przy muzyczce, do której schodzą się dzieci i dorośli mieszkańcy (jak zaobserwowałem, gównie miejscowe żuliki).
Od dziś próbuje ich zagłuszać puszczając swoje pieśni i modlitwy sąsiadka z góry. Pani złożyła im wizytę, bo dosłyszała słowo Jezus skandowane przez tłum i megafony, ale na miejscu ktoś ją poinformował, że to "obca wiara" a co gorsze dostrzegła czarnoskóre dzieci!
Puszcza teraz na cały regulator pieśni kościelne i do tego śpiewa sama lub z koleżankami.
Koło południa nawiedzili mnie Jehowi, a chwilę później rozdzwoniły się dzwony któregoś z kościołów (mieszkam w połowie drogi między dwoma, odległymi o jakieś 120m).
I jak tu nie dojść do wniosku, że bez wszelkich religii świat byłby piękny?!
[ Dodano: 2013-08-07, 19:20 ]
Kiedyś napisałem tutaj w ramach dygresji, że żona kolegi uciekła za granicę zostawiając go samego z synem i że byłby to materiał na osobną historię. Rozwinę.
Wiadomo, nie raz zdarza się ludziom tak, że poszukują pracy za granicą - na przykład kobiety często szukają pracy jako opiekunka do dzieci albo jakaś pomoc dla osób starszych. Jedno wyjeżdża - drugie zostaje, taka sytuacja może być chwilowa i taka w przypadku mojego przyjaciela miała być. Po pół roku jednak żona napisała kulturalnie maila, że nie wróci, bo ma nową rodzinę - jest w ciąży i poznała cudownego Włocha, jest taki och i ach, ma taki cudowny włoski temperament!
Fatalnie z jej strony, wiem, Wy też wiecie, ale cóż, zdarza się - samotna wyjechała, poznała tam kogoś, chce ułożyć sobie życie. Tak, tak, tak bywa.
Tylko jak to się stało, że ten cudowny Włoch ma na imię Michał i jest kuzynem mojego przyjaciela, to już nie umiała wyjaśnić. W ogóle mój przyjaciel nie podejrzewał Michała o włoski temperament, nieźle się kamuflował. I ta narodowość też jakaś taka niejasna do teraz nam się wydaje, w końcu jakby nie patrzeć to Płock w Polsce jest, a Warszawa gdzie kuzyn pracował to chyba nawet stolica!
Oczywiście wszystko wydało się na rozprawie rozwodowej. Kumpel z kuzynem nie utrzymywał kontaktów, więc nie wiedział, że on też za granicę wyjechał. A już na pewno nie podejrzewał swojej ukochanej żony o to, że przez kilka miesięcy miała romans w Polsce, a jak zaszła w ciążę to nagle wymyśliła ten wyjazd zawodowy, bo akurat pasował do ich ówczesnej sytuacji materialnej i zabrała ze sobą Włocha Michała z Płocka.
Zdradziła, trudno, ale nie miała nawet odwagi się do tego przyznać i po ludzku rozwieść. Przez pół roku wodziła męża za nos pisząc i dzwoniąc, zapewniając o swojej wielkiej miłości i tęsknocie. A mąż czekał wierny jak pies.
Nie ma co puentować.
[ Dodano: 2013-08-07, 19:23 ]
A propos wynajmowania mieszkań...
Kilka lat temu z mężem wynajmowaliśmy przytulne mieszkanko w jednej z sypialnianych dzielnic Warszawy. Wszystko legalnie, umowa, kaucja, spis sprzętów i stanu, w jakim je zastaliśmy. Właścicielka fantastyczna, sympatyczna i bezproblemowa, z sąsiadami trochę gorzej (pisałam o tym w jednej z wcześniejszych historii), dojazd do pracy w miarę dobry. Nawet przeszło nam przez myśl wykupienie mieszkania, bo właścicielka mówiła, że kiedyś je będzie sprzedawać.
To "kiedyś" nastąpiło po niecałym roku naszego tam mieszkania. Ale nic to - właścicielka miała drugie mieszkanie na tym samym osiedlu, dosłownie dwa bloki dalej. Taki sam metraż, trochę wyżej i bliżej ulicy, ale za to czynsz niższy. Akurat się zwolniło, więc super, byliśmy zdecydowani, mieliśmy tylko podejść do mieszkania razem z właścicielką i zobaczyć, czy nie będzie dla nas za głośno. A potem w zasadzie tylko się wprowadzać.
O umówionej godzinie stawiliśmy się pod mieszkaniem, właścicielka z mężem dotarła kilka minut później. Włożyła klucz do zamka, przekręca... i nic. Może nie ten klucz? Nie, klucz właściwy, na dodatek nie daje się wyjąć. Ani prośbą, ani groźbą, ani kombinerkami. Trudno, zamek trzeba wiercić, założy się nowy, odliczy od czynszu.