Czy zabieranie aparatu w podróż lub na wakacje w 2020 roku ma jeszcze jakikolwiek sens? Miałem okazję się o tym przekonać, biorąc warsztat bezlusterkowiec Olympus OM-D E-M1 Mark III – flagowy model w ofercie japońskiego producenta.
Dziś bezlusterkowce wydają się czymś zupełnie normalnym, ale ktoś musiał przetrzeć szlaki. Tym kimś był Olympus, który 12 lat temu wspólnie z firmą Panasonic stworzył system Mikro Cztery Trzecie – pierwszy popularny system bezlustrowy na rynku. Dziś wydaje się on być u schyłku swojej popularności, wypierany przez „obiektywnie” lepsze urządzenia z większymi matrycami. Pytanie jednak czy „większy” zawsze będzie oznaczało „lepszy”? Czy rzeczywiście kompaktowe rozmiary – które na początku systemu mikro cztery trzecie były jednym z jego głównych atutów – straciły już dzisiaj na znaczeniu?
Skąd te refleksje? Ano stąd, że w moje ręce trafił flagowy model Olympusa – model E-M1 Mark III. Niewielkie gabaryty, pancerna, uszczelniana obudowa i rewelacyjna stabilizacja obrazu – przy takich atutach trudno się dziwić, że aparaty z tej serii stały się popularnym wyborem wśród osób zajmujących się fotografią podróżniczą. Czy jednak nowy model rzeczywiście jest tak dobry, by płacić za niego ponad 7000 zł, a więc tyle, co za przyzwoitą pełną klatkę? Dobre pytanie. Szczęśliwie jednak zbliżał się mój urlop, w związku z czym miałem okazję przekonać się o tym, testując aparat w niemalże jego naturalnym środowisku.
Dla formalności warto dodać, że w zestawie z korpusem otrzymałem obiektyw Olympus M. Zuiko Digital ED 12-40 f/2.8 Pro, a więc klasyczne reporterskie szkło odpowiadające 24-80 mm dla pełnej klatki. Jak się okazało, razem tworzą naprawdę dobry zestaw, ale o tym za chwilę.
Źródło zdjęć: własne
Źródło tekstu: własne