DAJ CYNK

Olympus OM-D E-M1 Mark III to mistrz systemu Micro 4/3. Czy to wystarczy?

Arkadiusz Bała (ArecaS)

Testy sprzętu

Wszystko widać jak na dłoni

W kadrowaniu zdjęć pomogą nam elektroniczny wizjer o rozdzielczości 2,36 MP i trzycalowy dotykowy ekran. Jakość obrazu w przypadku jednego i drugiego jest bardzo dobra i można na nich polegać – jeśli coś wygląda dobrze na jednym z wyświetlaczy, prawdopodobnie równie dobrze będzie wyglądało na komputerze. To z czego jestem o wiele bardziej zadowolony, to ich funkcjonalność. Dotykowy ekran jest w pełni obracalny, dzięki czemu sprawdzi się podczas fotografowania z nietypowych pozycji, filmowania czy strzelania selfie. Plusem wizjera jest z kolei jego responsywność – aktywuje się natychmiast po przyłożeniu do niego oka; bez charakterystycznej chwilowej przerwy, która często trapi bezlusterkowce.

Robimy zdjęcia

Olympus OM-D E-M1 Mark III wyposażony został w matrycę 4/3” o rozdzielczości 20,4 MP. Jest to ten sam sensor, który znajdował się na pokładzie drugiej generacji i choć zbierał on w swoim czasie bardzo dobre opinie, tak niestety mimo upływu blisko 4 lat nie wnosi on w zasadzie nic nowego w zakresie jakości obrazu czy wykorzystywanej technologii.

Olympus OM-D E-M1 Mark III

Jak to się przekłada na praktykę? To już w dużej mierze będzie zależało od tego, w jaki sposób z aparatu chcemy korzystać. Dopóki trzymamy się bazowego ISO, flagowy Olympus naprawdę nie ma się czego wstydzić. Szumów gołym okiem nie widać (co raczej oczywiste), a pliki RAW dają spore do manewru. Jasne, może nie tak duże jak we współczesnych pełnych klatkach – tutaj musimy pamiętać o poprawnym ustawieniu ekspozycji – ale generalnie podbicie cieni o ok. 3 eV czy odzyskanie prześwietlonych detali na zdjęciu zrobionym pod słońce nie powinno stanowić problemu. W większości scenariuszy, w których korzystałem z aparatu – a więc zdjęcia ze szlaku, fotografia produktowa czy portrety – wystarczało mi z nawiązką.

Ostrość? Jak przysłowiowa żyleta – oczywiście przy założeniu, że mamy do dyspozycji równie ostre szkło. Szczęśliwie Olympus 12-40 mm wypadł pod tym względem bardzo dobrze, ale również z tańszymi obiektywami, takimi jak Olympus 45 mm f/1.8 czy Panasonic 35-100 mm f/4.0-5.6 efekty były naprawdę zadowalające. Trzeba pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, nie mamy tutaj filtra antyaliasingowego, w związku z czym na zdjęciach potencjalnie może występować efekt mory. Na szczęście samemu nie miałem tego problemu. Po drugie, mamy do dyspozycji „tylko” 20 MP. Ten cudzysłów to dlatego, że to wcale nie jest tak mało, ale jeśli zamierzamy mocno cropować zdjęcia, to tutaj omawiany korpus rzeczywiście daje mniejsze możliwości nie tylko od konstrukcji pełnoklatkowych, ale także APS-C, gdzie króluje 24 MP.

Olympus OM-D E-M1 Mark III

Problem jednak w tym, że kiedy podniesiemy czułość, wady małej, leciwej matrycy zaczynają być wyraźnie widoczne. Używalne ISO kończy się w mojej ocenie gdzieś w okolicach 1600. Zdjęcia nadal są wtedy całkiem ostre, jednak już dość mocno zaszumione i nie dają dużego pola do popisu, jeśli chodzi o korektę w postprodukcji. W sytuacjach wyjątkowych pewnie sięgnąłbym po ISO 3200, jednak nie wyżej. Żeby nie było niedomówień – jak na małą matrycę 4/3” to nadal bardzo dobry wynik. Problem w tym, że ze względu na cenę aparat będzie porównywany raczej do konstrukcji pełnoklatkowych, a te wyprzedzają Olympusa o kilka długości. Przykładowo, zdjęcia przy czułości ISO 1600 przypominają te zrobione Sony A7 III, ale przy czułości ISO 6400. To gigantyczna różnica, szczególnie kiedy pracujemy w słabym oświetleniu.

Problem kiepskiej pracy w słabym oświetleniu częściowo rekompensuje wbudowana stabilizacja matrycy. Producent deklaruje, że jej skuteczność to aż 7 eV. Istnieje także możliwość połączenia stabilizacji w wybranych obiektywach ze stabilizacją matrycy, by uzyskać jeszcze lepsze rezultaty. W praktyce pozwala to zrobić ostre zdjęcia z ręki przy kilkusekundowym czasie naświetlania, przynajmniej w przypadku obiektywów szerokokątnych.

Olympus OM-D E-M1 Mark III

Drugi kluczowy aspekt, zaraz obok samej jakości obrazu, to autofokus. Tutaj Olympus wykorzystuje 121-punktowy system detekcji fazy, wspomagany rzekomo uczeniem maszynowym. Z mojej perspektywy istotne jest jednak nie to, jak to działa, a jak to działa – w sensie, że ważne są efekty. Tutaj w większości było dobrze, ale nie obyło się bez drobnych potknięć. Generalnie autofocus działa bardzo szybko i w większości celnie, a jego obsługa za pomocą dedykowanego joysticku to czysta przyjemność. Zadowolony jestem przede wszystkim z jego pracy w trybie ciągłym, np. robiąc w terenie zdjęcia z pogranicza makrofotografii. W połączeniu z niezłą szybkostrzelnością aparatu praktycznie zawsze mogłem liczyć na przynajmniej kilka udanych ujęć, niezależnie od tego jak chaotycznie poruszały się owady w kadrze. Podejrzewam, że na równie dobre rezultaty mógłbym liczyć sięgając po dłuższe szkło i fotografując np. ptaki.

Niestety wspomniałem też o potknięciach, a te zaobserwowałem głównie podczas sesji portretowych. Aparat ma tryb rozpoznawania twarzy i oka. Jeśli wierzyć informacjom widocznym na ekranie podczas fotografowania, to nawet nieźle sobie z nim radzi, poprawnie identyfikując obiekty i skutecznie śledząc je nawet z większej odległości. Niestety kiedy przychodziło do przeglądania zdjęć na komputerze, zaskakująco wiele z nich było chybionych. Ostrość była ustawiona minimalnie przed lub minimalnie za okiem modela, co było widoczne – nomen omen – gołym okiem. Odsetek takich zdjęć nie był gigantyczny, ale na pewno większy, niż spodziewałbym się po aparacie tej klasy i wystarczający, żebym podchodził do niego nieco nieufnie, mając do zrobienia np. reportaż.

Olympus OM-D E-M1 Mark III

W tym miejscu warto jeszcze wspomnieć o dodatkowych funkcjach, w które producentem wyposażył aparat, w tym m.in. trybie wysokiej rozdzielczości (80 MP dla zdjęć robionych ze statywu, 50 MP z ręki) i wbudowanym cyfrowym filtrze ND. Mówiąc szczerze, mam co do nich lekko mieszane uczucia. Z jednej strony jestem pod wrażeniem wysiłku oraz know-how niezbędnego, żeby je opracować i zaimplementować. Wierzę też, że w określonych scenariuszach mogą się one okazać bardzo przydatne. Z drugiej jednak strony samemu nie skorzystałem z nich ani razu – nie były mi potrzebne, a kiedy nawet nadarzyła się okazja, żeby je sprawdzić, konieczność przekopywania się przez menu skutecznie do tego zniechęcała. Na pewno fajnie jest mieć coś takiego pod ręką, ale nie brałbym tego pod uwagę, decydując się na zakup aparatu.

Chcesz być na bieżąco? Obserwuj nas na Google News

Źródło zdjęć: własne

Źródło tekstu: własne