Przyznaję się bez bicia - wielbię chmurę i pendrive'a faktycznie noszę w torebce. Ale tylko noszę. Czasem się przyda, niemniej zazwyczaj jest to sprzęt dla mnie nieprzydatny/mało przydatny. Aż tu trafia do mnie na testy pendrive hybryda - SanDisk 128 GB ze złączem Lightning. Ucieszyłam się bardzo, ponieważ od pewnego czasu korzystam z iPhone'a. Czy warto zainwestować w taki sprzęt? Spójrzmy.
Wygląd i specyfikacja
Na początkek - fajna opcja, czyli dużo pamięci. W sumie na wyjazd w miejsce gdzie niekoniecznie jest dostęp do szybkiego Internetu gwizdek ten może być przydatny. O ile lubicie oglądać filmy bądź słuchać muzyki z telefonu. Ja słucham muzyki (Spotify u mnie rządzi) także zaczęłam dostrzegać plusy małego urządzenia. Filmów nie oglądam, ponieważ zazwyczaj jestem kierowcą, ale gdyby tak podróżować pociągiem, taki też maluch mógłby się przydać. Jeżeli dodać do tego fakt, że wg ostatnich badań przeprowadzonych na zlecenie SanDisk wynika, że aż 52% Polaków musi kasować swoje pliki raz w miesiącu, aby zwolnić miejsce kolejnym, to już gadżecik ten wydaje się być jednak całkiem cennym mieszkańcem torebki.
Pendrive ma bardzo ciekawą budowę - aluminiowa część z USB 3.0 łączy się z elastyczną, szarą z tworzywa zakończoną Lightningiem. Urządzenie jest może nieco większe niż tradycyjny pendrive (60 mm długości, 11 mm szerokości, zakrzywienie daje nam około dwucentymetrową przestrzeń, masa 5 gramów) niemniej poprzez specyficzną budowę nie jest to bardzo odczuwalne.
Na metalowej części znajdziemy specyfikację urządzenia (bardzo drobnym drukiem), nazwę oraz miejsce produkcji.
Nazwę modelu znajdziemy również na opakowaniu. Samo opakowanie przypomina swoim wyglądem te od standardowych pendrive'ów, kartonik z okienkiem, dosyć ciężko wyjąć dysk bez uszkodzenia opakowania.