DAJ CYNK

Nie żyje Sean Connery, za to odżył list to Steve'a Jobsa

Anna Rymsza

Rozrywka

Nie żyje Sean Connery

Sean Connery zmarł w ostatni dzień października w wieku 90 lat. Śmierć legendy kina spowodowała, że po sieci znów zaczął krążyć list do Steve'a Jobsa… którego Sean Connery nie napisał. O co chodzi?

List ma dziwną tendencję do wracania co dekadę. Pierwszy raz zrobiło się o nim głośno w 2011 roku. Wybuchło wtedy spore zamieszanie, bo niektórzy uwierzyli, że to autentyk.

List Seana Connery'ego do Steve'a Jobsa

Treść listu brzmi:

Panie Jobs,

Powtórzę to jeszcze raz. Rozumie pan po angielsku, prawda? Nie sprzedam duszy Apple'owi ani żadnej innej firmie. Nie jestem zainteresowany „zmienianiem świata”, jak pan sugeruje. Nie ma pan niczego, czego potrzebuję lub chcę. Jest pan sprzedawcą komputerów – ja jestem j****ym JAMESEM BONDEM!

Nie ma szybszej drogi do zniszczenia mojej kariery niż pojawienie się w jednej z pana chamskich reklam. Proszę już się ze mną nie kontaktować.

Geneza tego listu nie jest niestety tak kolorowa, jak mogłoby się wydawać, a Sean Connery prawdopodobnie nie ma oficjalnej papeterii z logo 007. Podstawowe pojęcie o karierze Seana Connery'ego wystarczy, by wiedzieć, że długo starał się pozbyć metki agenta 007. Długo i sądząc po nagłówkach wiadomości o jego śmierci, niezbyt skutecznie.

Zobacz: Nokia 8.3 5G – Android w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości
Zobacz: Nokia na planie filmu „Nie czas umierać”. To jedyny gadżet, jakiego potrzebujesz

List powstał w 1998 roku w redakcji niezbyt popularnego portalu Scoopertino. To portal satyryczny pokroju The Onion czy też naszego ASZDziennika, specjalizujący się w fabrykowaniu wiadomości o firmie Apple. Czy dystyngowany Szkot powiedziałby, że jest j*****m Jamesem Bondem? Jestem w stanie sobie to wyobrazić, ale chyba nie w 1998 roku, gdy miał już za sobą role w „Polowaniu na Czerwony Październik” (to mój ulubiony film z nim), „Rycerzach króla Artura” i „Imieniu róży”.

List musiał poczekać do 2011 roku, by zyskać rozgłos. Dokopał się do niego marketingowiec John Willshire z Wielkiej Brytanii i umieścił na swoim Twitterze i blogu. Blog już nie istnieje, ale ślad na Twitterze wciąż można znaleźć.

Willshire dał się nabrać, a razem z nim setki tysięcy innych osób. Fałszywy list krążył po mediach społecznościowych jak wirus.

Od tamtego wybuchu minęło prawie 10 lat. Dziś znów trzeba tłumaczyć, że ten list to żart.

Chcesz być na bieżąco? Obserwuj nas na Google News

Źródło zdjęć: Wikimedia, Scoopertino

Źródło tekstu: CNet