Moja historia z laptopami Lenovo sięga 2014 roku kiedy to zakupiłam IdeaPada Z510, polecanego mi przez znajomych i każdego sprzedawcę z jakim rozmawiałam. Po pół roku zepsuła się bateria, chwilę później ładowarka, niedługo potem kolejna i powiedziałam sobie, że więcej tego czegoś nie kupię. Kolejne Lenovo (a jakże, były kolejne) zupełnie przypadkiem zalałam piwem, ale poza tym sprawował się bez zarzutu, tak jak jego następca (Yoga 710 oraz 910). Jednak miłości z tego nie było. Ot, całkiem przyjemnie wyglądające i przydatne zabawki. Poza moim służbowym laptopem, również Lenovo - ten był przydatny, ale stary ThinkPad królem piękności nie był. Kiedy czekałam na Yogę C930, podchodziłam z rezerwą do wszystkich marketingowych zachwytów producenta i opinii prasy, bo po prostu nigdy nie widziałam w laptopach Lenovo powodów do zachwytów. Czy się myliłam?
Pudełko Yogi C930 wyróżnia się na tle szarych kartonów, w jakie pakowane są laptopy. Jest kolorowe, nieduże i gdyby nie nazwa firmy, można by je pomylić z pudełkiem do butów. W środku znajdowała się jednoczęściowa ładowarka USB-C o mocy 65W oraz Yoga C930 w najmocniejszej i przy okazji najdroższej dostępnej wersji Glass. Z ekranem 4K i obudową ze szkła Gorilla Glass.
Specyfikacja:
Warianty z ekranem FullHD lub aluminiową pokrywą są znacznie tańsze.