Czy smartfon za blisko 5000 zł bez usług Google w ogóle ma sens? Spędziliśmy pół roku z Huaweiem Mate 40 Pro, żeby się o tym przekonać.
Od czasu odcięcia od usług Google smartfony Huawei mają mocno pod górkę na zachodnich rynkach. Nie przeszkodziło to jednak producentowi dostarczyć nam modelu Mate 40 Pro, czyli jednego z najciekawszych flagowców zeszłego roku. Czy może się równać z konkurentami, którzy nie musieli zmagać się z przeciwnościami natury politycznej? I czy po blisko pół roku coś się w tej kwestii zmieniło?
No dobra, ale dlaczego ktoś w ogóle miałby się Matem 40 Pro zainteresować? Powód jest prosty – kiedy smartfon zadebiutował w październiku zeszłego roku, był jednym z najwydajniejszych i najlepiej wyposażonych urządzeń na rynku. Topowa była zarówno wydajność oferowana przez procesor HiSilicon Kirin 9000, jak i poczwórny aparat z głównym modułem o rozdzielczości 50 MP oraz peryskopowym tele. Wiele emocji budziły właśni możliwości fotograficzne ostatniego flagowca Huaweia, które pod wieloma względami miały dystansować konkurencję.
Niestety nad słuchawką od samego początku wisiało widmo amerykańskich restrykcji oraz braku usług Google. I tu pojawia się najważniejsze pytanie: czy w przypadku takiego „wybrakowanego” smartfona można wybronić kwoty co najmniej 4629 zł, które przyjdzie nam za niego zapłacić? Postaramy się na nie odpowiedzieć.
Zawartość zestawu handlowego oferowanego wraz z Huawei Mate 40 Pro nie rozczarowuje. W pudełku oprócz smartfona znajdziemy oczywiście dokumentację i kluczyk na kartę SIM, ale także szereg akcesoriów często pomijanych nawet w segmencie premium: etui, słuchawki (na USB-C) oraz ładowarkę o mocy 66 W.
Źródło zdjęć: własne
Źródło tekstu: własne